Znacznie łatwiej rozmawiało mu się z Trondem. Bywał trochę złośliwy, to prawda, podobnie zresztą jak jego kuzynka Cecylia. Trond jednak, zdaniem Arego i Mety, był inteligentny w łatwiejszy do przyjęcia sposób niż Tarjei, poczucie humoru miał prostsze i bardziej zwyczajne.
Mimo to żywili wątpliwości, czy to właśnie on nadaje się najlepiej na dziedzica Lipowej Alei. Nikt nie pracował tak szybko jak Trond przy zbiorze siana, nikt nie zadawał tylu pytań i nikt nie miał takich zręcznych dłoni. Ale czy jest dostatecznie wytrwały i uparty?
Dziedzicem był, oczywiście, Tarjei, pierworodny syn. Nikomu jednak nie przyszłoby do głowy wyznaczać go na gospodarza. Jego czekała zupełnie inna przyszłość.
Nie, to już raczej o najmłodszym, Brandzie, myślało się jako o następcy.
Brand kochał ziemię tak samo jak jego ojciec, żył tylko gospodarstwem. Czy jednak godzi się pominąć Tronda? Na szczęście z odpowiedzią na to pytanie można poczekać. Dzieci często rozwijają się zupełnie inaczej niż się początkowo sądzi.
W skrytości ducha dla Arego ukochanym dzieckiem był Brand, podobnie jak Trond był ukochanym dzieckiem Mety. Ale żadne z nich nigdy tego nie okazywało.
Tarjei? On był zawsze oczkiem w głowie Tengela. Teraz nikt nie miał odwagi traktować go jak dziecka. Był na to po prostu zbyt dojrzały.
Bo też tak naprawdę tylko kuzynka Cecylia mogła się z nim mierzyć.
Cecylia zaś pokonywała w Danii kolejne stopnie dworskiej kariery i została w końcu swego rodzaju guwernantką Anne Catherine. Nie tak znowu wielu rzeczy można było nauczyć takie małe dziecko, ale miała z dziewczynką bardzo dobry kontakt, a to uważała za najważniejsze. Że dziecko ma kogoś, przy kim czuje się bezpieczne. Pięknych słówek i pochwał małym, oczywiście, nie brakowało, lecz prawdziwa troskliwość rzadko gościła w tych dużych, nagich zamkowych ścianach.
Wiadomość o tragedii w domu prawie ją załamała. Postanowiła wtedy odszukać Alexandra Paladina, którego w ostatnich miesiącach widywała jedynie przelotnie, choć wiedziała, że tutaj jest i że czuwa, by ochmistrzyni nie dokuczała jej zanadto.
Zresztą nie było łatwo dokuczyć komuś obdarzonemu takim ciętym językiem jak Cecylia. Pozycja, jaką zajmowała, wymagała jednak ostrożności.
Pociągnęła za kołatkę u drzwi domu margrabiego, w pobliżu zamku. Otworzył jej służący i, cokolwiek zaskoczony, wpuścił do środka. Poprosił, by zaczekała w hallu i po dłuższej chwili pospiesznych rozmów za zamkniętymi drzwiami wyszedł do niej Alexander Paladin, akurat w momencie, gdy zaczynała się zastanawiać, czy nie popełniła jakiegoś niewybaczalnego błędu zjawiając się tutaj.
Nieco skrępowana wyjąkała, po co przyszła. Znowu utraciła kilkoro swoich najbliższych i pragnie porozmawiać z jedynym w tym obcym kraju człowiekiem, który ją rozumie.
Poprosił ją do bardzo przytulnego, ładnego salonu i przesiedzieli tam, rozmawiając, całe popołudnie i wieczór. Cecylia opowiedziała o swojej niezwykłej rodzinie. Jakaż to ulga, móc wyrzucić z siebie żal po tych trojgu, którzy odeszli, kiedy ona była tak strasznie daleko od nich. Alexander natomiast mówił o dzieciństwie i dorastaniu pod opieką tyranizującej go swoją miłością matki, lecz o swoim dorosłym życiu nie wspominał. Potem rozmawiali o sztuce i literaturze i o różnych wydarzeniach dworskich. Cecylia wiele się dowiedziała i aż pokraśniała uszczęśliwiona, kiedy Alexander pochwalił ją, że znakomicie rozumie wiele spraw.
Z przerażeniem stwierdziła, że zrobiło się późno.
– Och, co sobie ludzie o panu pomyślą! – jęknęła. – Psuję panu opinię!
On się jednak roześmiał.
– Mnie, panno Cecylio? Nic podobnego! Raczej wprost przeciwnie!
Spłoszona, podziękowała za życzliwość i pospiesznie się pożegnała.
Mimo wszystko Kirsten Munk powiedziała kiedyś do Cecylii:
– Wygląda mi na to, że dobrze pani służy moim dzieciom, panno Meiden. Ale proszę sobie nie wyobrażać, że będę przez to dla pani łaskawsza. Nie podoba mi się pani bezczelny ton wobec mojej ochmistrzyni. W normalnych warunkach odprawiłabym panią z miejsca. Ale udzielę pani jednej rady: niech pani będzie bardziej krytyczna przy wyborze swoich obrońców, panno Cecylio!
I z szelestem spódnic wyszła z pokoju, zostawiając zdumioną dziewczynę samą.
W Grastensholm Irja siedziała trzymając Kolgrima na kolanach i próbowała wmusić weń trochę jedzenia. Chłopiec zbliżał się właśnie do końca pierwszego roku życia, był jak na ten wiek duży i silny i miał coś dzikiego w oczach. Z trudem utrzymywano go na wodzy, bo siłą swej woli przerastał innych. Poza tym odnosiło się wrażenie, że nie ma w nim nawet cienia poczucia humoru.
Chmura potarganych loków zwisała nad jego żółtymi oczyma, lecz czarne włosy, które pokrywały większość ciała w chwili urodzenia prawie zupełnie zanikły. Na widok jego nieprawdopodobnej twarzy ludzi, mimo wszystko, przenikał dreszcz zgrozy. Nie był już wprawdzie taki brzydki jak w niemowlęctwie, nie. To coś innego było w nim tak okropnie odpychającego, jakieś zło, które trudno określić i wskazać, a które jednak istniało. Tengel wyglądał jak demon, lecz był niezwykle sympatyczny. Kolgrim nie miał w sobie nic miłego.
Dlatego chyba właśnie budził w Irji tyle współczucia.
Opiekowały się nim obie z Liv na zmianę, co było naprawdę niezbędne, bo malec potrafił zadręczyć człowieka w ciągu kilku godzin. Daga zbyt pochłaniała praca i chociaż naprawdę bardzo się starał okazać swemu jedynemu wnukowi zainteresowanie i miłość, wszystkie kobiety w domu wiedziały, że z ulgą od niego wychodzi.
Taralda widywano w pobliżu dziecka rzadko albo nigdy.
Wzdragał się jak spłoszony koń na widok swego syna, jakby wciąż nie mógł pojąć, że taka piękna historia miłosna mogła wydać takie przerażające owoce. Wszystkie wolne chwile spędzał na cmentarzu, przy grobie Sunnivy, albo pracował jak szalony w majątku. Liv zamartwiała się, widząc jak ten chłopak się męczy, ale Grastensholm niewątpliwie na tym korzystało. Jacob Skille był wprawdzie bardzo zręczny i pracowity, lecz nie do końca rozumiał to skomplikowane przedsięwzięcie, jakim jest duża posiadłość ziemska. Dag natomiast nigdy się tym bliżej nie interesował.
Sam Kolgrim nie ułatwiał kontaktów. Nigdy najmniejszego uśmiechu, nigdy żadnego słówka. Oczy malca spoglądały na dorosłych surowo, prawie z nienawiścią. Przeważnie zadowalał się tym, że go pilnują i przemawiają do niego. Jeśli jednak chciał czegoś, na co mu nie pozwalano, jak na przykład wdrapać się po schodach, wpadał we wściekłość, a jego wrzaski niosły się po całej okolicy. Nie płakał, nawet nie krzyczał jak inne dzieci. Po prostu wył albo ryczał jak rozszalały byk.
W takich wypadkach, jeśli Liv była z nim sama, tylko z największym wysiłkiem udawało jej się go uspokoić, ale wychodziła z tego z mnóstwem siniaków na rękach.
Przeważnie jednak zajmowała się nim Irja.
Tamten dzień, przed blisko rokiem, kiedy rozmawiała ze swoimi rodzicami na Eikeby, nie należał do łatwych. Wokół niej tłoczyło się jak zawsze, mnóstwo dzieci, najmłodsi bracia i siostry oraz potomstwo starszego rodzeństwa.
Zmęczona matka patrzyła na nią z drugiej strony stołu:
– Chcesz się przeprowadzić do Grastensholm? Ale dlaczego?
– Pani baronowa prosiła, żebym jej pomogła opiekować się synkiem Taralda.
– Więc masz zostać dziewczyną do dziecka? Mieszkać tam przez cały czas? Co będzie z nami, jeśli przestaniesz przychodzić do domu z zapłatą?
– Matko, wiecie przecież, że pani Silje płaciła mi, bo była taka dobra. Ale ona nie żyje, świeć Panie nad jej szlachetną duszą.