Uśmiechał się uspakajająco do Irji, która nie bardzo wiedziała, czy chce, żeby tak młody chłopiec wystąpił w roli położnika. Znała go co prawda bardzo dobrze, widziała jak dorasta i ciężko z nim pracowała, gdy zapanowała zaraza, razem też pomagali przyjść na świat Kolgrimowi. Ale tak długo przebywał poza domem, daleko, w jakimś kraju, który nazywał się Niemcy.
I teraz przyjechał do domu jako ktoś obcy, przynajmniej dla niej. Światowy, pewny siebie, błyskotliwy; zdawał się być o wiele bardziej dorosły niż ona. A przecież to ona pomagała go Mecie przewijać, kiedy był mały!
Irja modliła się. Przez cały ostatni miesiąc prosiła Boga o miłosierdzie i o to, by dał jej siłę. Widziała jak rodził się Kolgrim i jak odebrał życie Sunnivie. A mimo to, z własnej woli i bez lęku, gotowa była przejść przez cierpienia porodu. Pragnęła mieć dziecko z Taraldem. Dopiero teraz w ostatnim okresie, zaczęła sobie uświadamiać niebezpieczeństwo i odczuwać lęk przed tym, co mogło się jej przydarzyć. Nawet pan Tengel nie zdołał uratować Sunnivy. Jak zatem młody Tarjei mógłby pomóc jej, gdyby tragedia miała się powtórzyć?
Leżała nocami, czuwając u boku śpiącego Taralda, zlana zimnym potem. W swych serdecznych modłach nie myślała tylko o sobie.
Dobry Boże, szeptała w ciemnościach. Miej dla nas miłosierdzie! Pozwól, bym dała Taraldowi dziecko, które nie przyniesie ze sobą na świat rozpaczy i smutku!
I oto jej czas nadszedł. Tymczasem ciało sprawiało wrażenie, że nie chce pomóc w tym, co ma się stać. Świadomość rodzącej była przyćmiona, jakoś nie do końca pojmowała, co się dzieje i nie rozumiała, że jej reakcje są wynikiem przerażenia, do którego nie chciała się przyznać.
To godzina mego losu, myślała Irja, od urodzenia jestem taka niewydarzona…
Prawdą zaś była, że zrezygnowała z walki jeszcze zanim ją podjęła.
Tarjei wyszedł do salonu, gdzie była zgromadzona rodzina i wyjaśnił, że wszystko musi potrwać. Poród nie będzie łatwy, bo w wyniku choroby przebytej w dzieciństwie Irja miała zdeformowane ciało.
I rzeczywiście poród się przedłużał. W tym roku nie obchodzono w Grastenshalm Wigilii. Natomiast domownicy zabezpieczali się na wszystkie możliwe sposoby przed trollami i innymi istotami nadprzyrodzonymi, które zwykły się w noc wigilijną błąkać po świecie. Rodziny Meidenów i Ludzi Lodu były niby takie światłe, a mimo to przesądy tkwiły w nich niezwykle głęboko swymi korzeniami. Liv przez cały czas siedziała wiernie przy Irji, rozmawiała z nią spokojnie, a inni tymczasem znakiem krzyża starali się powstrzymać złe duchy, jakie ewentualnie mogłyby się przedostać do pokoju rodzącej.
Irja leżała po prostu i myślała, że to jej ostatnia możliwość, by urodzić dziecko. Nie tylko dlatego, że Tarald chorował na świnkę i pozostanie już bezpłodny. Z tego była raczej zadowolona, bo ona sama nie przeżyłaby już więcej porodów. Tarjei patrzył na nią tak, że nie mogła mieć co do tego wątpliwości. Sprawa była oczywista – teraz albo nigdy.
Kolgrim pozostał w Lipowej Alei, a Cecylia przeniosła się tam wraz z nim. Chłopiec był poruszony. Mógł stać przed portretem swojej babci, Sol, i długo, długo wpatrywać się w jej twarz. „Piękna wiedźma”, tak ją nazywał. Uwielbiał też przyglądać się kolorowemu witrażowi, który kiedyś, dawno temu, malarz Benedykt ofiarował Silje. Skakał jak szalony po barwnych refleksach, rzucanych przez witraż na podłogę, by je, jak mówił, zamordować. Zadręczał też Tronda i Branda, doprowadzał obu niemal do szaleństwa, napadając na nich z najmniej oczekiwanych kryjówek.
A tak w ogóle, to tylko Kolgrima nie dręczył niepokój o Irję. Wszystkie przygotowania świąteczne zostały zaniechane, służba siedziała jak sparaliżowana, oczekując wiadomości, posiłki przygotowywano pośpiesznie i bez szczególnej uwagi, a Tarald wprost wychodził ze skóry i nie mógł sobie znaleźć miejsca. Parokrotnie, gdy napięcie nerwowe stawało się już nie do zniesienia, wychodził z domu, na ogół jednak przyjmował to wszystko z dużo większą dojrzałością niż poprzednim razem. Był z Irją jak długo się dało, wspierał ją i cierpiał wraz z nią, z mocnym postanowieniem, że nie stchórzy. W tych dniach wyraźnie nabrał nowych sił psychicznych.
Wcześnie rano, pierwszego dnia świąt, do dużego salonu w Grastensholm wszedł Tarjei i uśmiechnął się do drzemiącego tam Daga:
– Gratuluję, wuju Dag! Został wuj po raz drugi dziadkiem.
Wiadomość nadeszła niespodziewanie, Dag nie słyszał przedtem żadnego poruszenia w pokoju rodzącej.
– Co, co się urodziło? Wszystko dobrze?
– O tak, ostatecznie skończyło się dobrze. Irja urodziła pięknego chłopaczka.
– Jeszcze jeden wnuk? Mogę tam wejść?
– Bardzo proszę! Tylko nie na długo, Irja jest śmiertelnie wyczerpana.
– Mogę sobie wyobrazić. Ale skoro poród był taki ciężki, to ona pewnie nie będzie mogła mieć więcej dzieci? Chociaż to nie tak łatwo temu zapobiec.
– Ona nie będzie miała więcej dzieci, wuju, więc nie ma się czym martwić. Dające życie gruczoły Taralda zostały tego lata uszkodzone.
Dag przyjrzał mu się uważnie, nie kryjąc podziwu.
– Ty naprawdę dużo wiesz.
Tarjei, młodzieniec o niezwykłej twarzy, uśmiechnął się szeroko.
Dag wślizgnął się do pokoju Irji. Panował tam uroczysty, przepełniony radością spokój. Spokój pierwszego dnia świąt. Irja leżała wymęczona w łóżku, z obrzękłą, pokrytą czerwonymi plamami twarzą i przepoconymi włosami. Nie była urodziwa, to pewne, lecz Tarald był przy niej, ocierał troskliwie pot z jej czoła i patrzył na nią z najszczerszą miłością, jaką Dag kiedykolwiek widział.
Poczuł ucisk w gardle.
Akuszerka, o zmęczonym lecz szczęśliwym uśmiechu, wskazała na drugi koniec pokoju, gdzie Liv pochylała się nad kołyską. Żona spojrzała na Daga promiennymi oczami i przywołała skinieniem.
Podszedł i pochylił się także. W kołysce leżało maleństwo o łagodnych, pięknych rysach i miedzianorudych włoskach, z leciutkim uśmiechem na drobnych wargach. Oczka miało zamknięte. Zwykle oczy noworodków są kurczowo zaciśnięte w obronie przed światłem, tak że nie można dokładnie odczytać rysów. Z tym dzieckiem było inaczej.
Ucisk w gardle rozrastał się. Dag poczuł, że gorące, słone łzy spływają mu po policzkach i dopiero teraz pojął, w jakim okropnym napięciu żyli ostatnio.
Ukradkiem otarł łzy swoją delikatną ręką i odwrócił się z uśmiechem do Irji i Taralda.
– Jak on będzie miał na imię? Mały Oset?
Tarald uśmiechnął się także.
– Powinniśmy go, rzecz jasna, nazwać Dag, ale Irja chciałaby też dać imię po swoim ojcu, skoro to ma być nasze jedyne dziecko. A największym marzeniem jej ojca jest właśnie to, żeby mały baron otrzymał imię po nim. A że urodził się chłopiec…
– Naturalnie. Jak na imię twojemu ojcu, Irjo, jakoś zapomniałem.
– Mattias – szepnęła, bo głosu nie mogła z siebie wydobyć.
– Oczywiście! Mattias to bardzo piękne imię – zgodził się Dag. Czy mogę zaproponować, żeby to było jego pierwsze imię, żeby nie mylono jego imienia z moim? To takie kłopotliwe mówić wciąż „starszy”, „młodszy”. Rozmawialiśmy z pastorem, żeby ochrzcił go jak najszybciej!
Nikt nie zapytał dlaczego. Wszyscy wiedzieli, że mnóstwo różnych tajemnych stworów czai się wokół kołyski małego, a ich najbliższym sprzymierzeńcem mógłby się okazać jego własny przyrodni brat.
Liv wciąż stała pochylona nad kołyską i przyglądała się swemu nowo narodzonemu wnukowi. Nie zdawała sobie sprawy z tego, że mocno zaciska ręce, a ramiona jej drżą.