– Mój Boże! – błagała z całej duszy. – Mój Boże, nie mogę być niesprawiedliwa! Pomóż mi, Boże spoglądać sprawiedliwym okiem na obu chłopców!
Mniej więcej to samo działo się w udręczonym sercu Irji. Dzięki ci, wzdychała raz za razem, dzięki ci, że pozwoliłeś mi wydać ten mały cud na świat. Dzięki, że zechciałeś, Boże, wybrać mnie, swą nędzną służebnicę, by się to dokonało. Nie zrozum mnie źle, Ojcze, nie myślę, że należę do szczególnie wybranych. Nie chodzi mi o symbol Bożego Narodzenia, o to, że moje dziecko urodziło się właśnie dzisiaj, ani o żadne sny o Mesjaszu. O nie! Ale czy nie chciałeś mi poprzez to przekazać czegoś szczególnego? Czy chcesz poddać mnie próbie? Przekonać się, czy jestem dostatecznie pokorna i czy nie zawładnie mną pycha? Ofiarowałeś mi wielki dar, wiem, i taka jestem szczęśliwa, że mogłam dać mojemu ukochanemu syna. Ale o tyle jeszcze muszę cię prosić. Daj mi siłę, Ojcze! Ty wiesz najlepiej, jak bardzo będę jej potrzebować. Tak, to jest próba, czuję to. Pomóż mi jej sprostać, Boże!
Tarald podzielał wiele z jej uczuć. Nie mógł się napatrzeć dziecku w kołysce.
– Mnóstwo dzieci rodzi się w noc wigilijną – powiedział i popatrzył na obecnych niemal wyzywająco. – Każdego roku na całym świecie. Ale on urodził się rano!
– Tak, mój drogi – rzekł Dag. – Ale chyba nie powinniśmy sobie zbyt wiele wyobrażać!
– Nie, nie ma powodu – zgodził się Tarjei trzeźwo. – Zresztą dziecko jest przenoszone. Irja nie została zapłodniona w Dzień Zwiastowania, lecz dużo wcześniej! Więc to czysty przypadek, że mały urodził się właśnie w Boże Narodzenie.
Liv rzekła łagodnie:
– Myślę, że to nie czas narodzin sprzyja takim optymistycznym skojarzeniom, lecz raczej twarzyczka naszego malca. Jak to się mówi w kolędzie o małym Jezusku? Cichutki, miły i dobry? Takim właśnie go widzimy.
Wszyscy skinęli głowami z powagą.
Nie, małym Chrystusikiem ten chłopczyk nie jest, to pewne. Nikt nie mógł jednak zaprzeczyć, że wniósł do ich smutnej egzystencji promień światła. I wielu wzdychało w głębi duszy: Ach, gdybyż Silje, Tengel i Charlotta mogli go zobaczyć, poznać go!
Gdy Irja pomyślała za jaki drogocenny skarb stała się odpowiedzialna, ogarniał ją lęk. Jak wszystkie matki na całym świecie, mogła leżeć długo, wsłuchując się w jego oddech i zamierała z przerażenia za każdym razem, gdy zdawało jej się, że synek przestał oddychać.
To chyba największa udręka świeżo upieczonych matek!
Małego Mattiasa ochrzczono pewnego mroźnego, styczniowego dnia, a do chrztu trzymała go babka Liv. Niezmiernie dumny dziadek, gospodarz z Eikeby, stał w kościele w otoczeniu licznej rodziny i na własne uszy słyszał, że młody baron otrzymuje jego imię.
Właściwie to Cecylia miała podawać maleństwo, ale nikt nie mógł się na to zdecydować ze względu na Kolgrima. Nie chcieli w nim wzbudzać zazdrości wobec młodszego brata ani ryzykować skandalu w kościele, gdyby na przykład zaczął krzyczeć. Cecylia stanęła z przodu, ze swoją matką i najstarszym bratem Irji. Nikt nie mógł, ani się nie odważył, skarcić Kolgrima, który stał obok niej i zanurzywszy rękę w chrzcielnicy udawał, że wiosłuje.
Cecylia przyglądała się panu Martiniusowi, gdy odczytywał stosowne do uroczystości modlitwy. Patrzyła na niego podczas całego nabożeństwa, co zresztą nie jest niczym nadzwyczajnym, bo wierni powinni słuchać, co kapłan mówi. Podobało jej się to, co widziała. Martinius był przystojnym młodym mężczyzną o smutnych oczach. Głos miał łagodny i serdeczny, kogoś jej przypominał, choć nie wiedziała kogo. Dopiero po powrocie do domu uświadomiła sobie, że Alexandra Paladina i doznała wstrząsu. Bo jeśli kogoś chciała zapomnieć, to właśnie Alexandra.
U młodego pastora wyczuwała jednak jakieś dziwne napięcie, którego nie mogła zrozumieć. Jakby miał jakieś osobiste zmartwienie. Religijnego charakteru? Nie, raczej nie; sprawiał wrażenie, że pozostaje z Panem Bogiem na przyjaznej stopie.
Dlaczego, na Boga, zawsze muszę trafiać na mężczyzn z jakimiś dolegliwościami duchowymi? – pomyślała zła sama na siebie.
Pan Martinius wiele razy w czasie nabożeństwa spoglądał od ołtarza na wiernych i napotykał wzrok Cecylii. Później już podświadomie zaczął szukać jej oczu.
To musi być młodsza siostra Taralda, domyślił się, ta co wyjechała do Kopenhagi krótko przedtem, zanim objąłem tutejszą parafię. Jej obecność odmieniła całą atmosferę nabożeństwa, choć nie umiałby wytłumaczyć dlaczego. Czuł się jakoś dziwnie uradowany i podniesiony na duchu.
Rzucił pospieszne spojrzenie żonie, która siedziała swoim zwykłym miejscu i patrzyła, jakby go pilnowała. Surowo ściągnęła brwi. Tak, rzeczywiście, dzisiaj na kazaniu może wypowiadał się troszkę zbyt szczerze, a Julia jest taka bogobojna. Będzie się musiał poprawić.
Ponownie spojrzał na Cecylię i doznał tego samego uczucia radości i uniesienia. Cecylia Meiden nie była nawet w połowie tak ładna jak Julia, ale jaką za to miała osobowość! Ile gracji i wdzięku!
Podczas chrztu znaleźli się tuż przy sobie, Panu Martiniusowi tak drżały ręce, że o mało nie upuścił książki do nabożeństwa. Litery tańczyły mu przed oczyma. Gdyby wiedziony jakimś przeczuciem Kolgrim nie wcisnął się pomiędzy nich, pan Martinius nie byłby w stanie dokończyć obrządku.
Mały Mattias to nadzwyczajne dziecko, stwierdził pastor. Nigdy nie widział u niemowlęcia takiego spojrzenia, tak łagodnego, pełnego zrozumienia, jeśli to odpowiednie słowa w odniesieniu do noworodka, ani takiego wzruszającego uśmiechu. Pastor był do głębi poruszony.
Jak to możliwe, by przyrodni bracia tak się między sobą różnili?
Odpowiedź zaś nie była bardzo skomplikowana. Po prostu mały Mattias odziedziczył po swoich przodkach wszystko, co najlepsze, podczas gdy jego biedny brat wziął to, co najgorsze. Teraz jednak wszyscy widzieli, że i Kolgrim wcale nie musi się wstydzić swojego wyglądu. W jego niezwykłej twarzy było coś hipnotycznie przyciągającego. Coś niemal nieprzyjemnie sugestywnego w rozjarzonych oczach.
Każdego, kto w nie spojrzał, przenikał lęk, choć nikt nie rozumiał dlaczego.
W tym trudnym czasie Cecylia była dla wszystkich wielką pomocą. By odciążyć Irję i Liv, zabierała często Kolgrima do Lipowej Alei, dokąd chodziła porozmawiać z Tarjeim. Oni dwoje mieli zawsze dużo ze sobą wspólnego.
W Lipowej Alei życie toczyło się utartym torem. Meta prała, gotowała, wszystkiego musiała osobiście dopilnować, nie tak, jak Silje, która prowadzenie domu chętnie zlecała służącym. Meta chciała większość rzeczy robić sama, a w każdym razie wszystkiego dojrzeć. Are pracował w lesie albo w zabudowaniach, do domu przychodził tylko na posiłki, zgarbiony, milczący, ciężko stąpając, a za nim zjawiali się Brand, wierna kopia ojca, i nigdy nie milknący Trond. Ten ostatni marzył, by gospodarstwo w Lipowej Alei unowocześnić, ponieważ jednak Are nad tym właśnie pracował ciężko przez całe życie, to teraz nie bardzo cieszył się na myśl, że ktoś chciałby go poprawiać. Niczego już nie można robić lepiej, uważał. Tak więc żadne propozycje syna nie znajdowały posłuchu.
Szkoda Tronda, myślał często Tarjei. Ma tyle energii i zdolności przywódczych. Tu, w Lipowej Alei, nie znajdzie zbyt wielu okazji do rozwinięcia akurat takich cech. Tarjei próbował z nim o tym rozmawiać i Trond podzielał jego zdanie. On też najchętniej by się stąd wyrwał, lecz nie po to, by studiować jak Tarjei. Trond chciał się zaciągnąć da wojska, ale ojciec na to się nie zgadzał, bardzo potrzebował syna w gospodarstwie.
– Wszystko się ułoży – zapewniał Tarjei, klepiąc brata po ramieniu. – Przywódca zawsze odnajdzie swoje miejsce. Jesteś jeszcze taki młody.