Trond z wdzięcznością kiwał głową. Żaden z nich nie zwrócił uwagi, że jest między nimi tylko rok różnicy. Tarjei wydawał się zawsze dużo bardziej dojrzały.
Pewnego dnia Cecylia i Tarjei siedzieli w domu, w Lipowej Alei, i rozmawiali o Kopenhadze i Tybindze, nie spuszczając oczu z Kolgrima, gdy w hallu dał się słyszeć głos pana Martiniusa. Wstali więc oboje i wyszli się przywitać.
Pastor rozmawiał z Arem i Metą. Najwyraźniej rzecz dotyczyła zbiórki darów albo opieki nad kilkorgiem dzieci w parafii, które właśnie straciły rodziców.
– Co się stało? – mruknął Tarjei. – On przyszedł sam? Takie sprawy zwykle załatwia ta jego energiczna laleczka o lodowatych oczach.
– Jego żona?
– Tak.
– Ona ma lodowate oczy? – spytała Cecylia z zainteresowaniem.
– Och, jeszcze jak. Jest ubóstwiana w parafii. Ale ja jej nie znoszę.
– Ja także nie.
– Poznałaś ją?
– Nie.
Tarjei uśmiechnął się.
Na widok Cecylii pastor drgnął, przywitał się jednak bardzo oficjalnie i podziękował za ostatnie spotkanie.
– Ostatnie spotkanie? – zdziwiła się Cecylia. – Pastor ma na myśli dzień, kiedy ten leśny troll, mój ukochany bratanek, pochlapał nas wodą z chrzcielnicy? To był bardzo urozmaicony chrzest, muszę przyznać. W każdym razie najbardziej zabawny ze wszystkich, jakie widziałam. Czy pastor był już w Grastensholm?
– Nie, właśnie się tam wybieram.
– Świetnie – wtrącił Tarjei. – Będzie pastor miał towarzystwo. Cecylia wraca ze swoim bandytą do domu.
Cecylia miała ochotę kopnąć go w kostkę. Zwróciła się jednak do pana Martiniusa z przesadnie słodkim uśmiechem.
– Jeśli pastor nie został tutaj zaproszony na przekąskę, rzecz jasna. Czy pastor należy do tych proboszczów, którzy chętnie zasiadają do stołu u swych parafian?
– Cecylia! – upomniał ją Are, lecz Tarjei przyjął to z uśmiechem.
Pastor także.
– Nie. Naprawdę mam nadzieję, że nie.
– No pewnie. Pastor ma taki ascetyczny wygląd – oświadczyła Cecylia. – Wuju Are, proszę dać pastorowi jakąś monetę i nie trzymać sakiewki tak kurczowo! A my zaraz sobie pójdziemy.
Była wściekła na kuzyna, może właśnie dlatego, że miała ochotę wrócić do domu właśnie w towarzystwie pastora.
– Proszę jej wybaczyć – śmiał się Are. – Już taka jest. Ona i mój syn Tarjei to najbardziej uzdolnieni członkowie rodziny i nie przepuszczą nigdy żadnej okazji, żeby nam, zwykłym śmiertelnikom, o tym przypomnieć.
Kolgrim biegał wokół, bawiąc się w jeźdźca, a Cecylia i pastor szli szybko do Grastensholm. Była mroźna lecz ładna pogoda, białe obłoczki marznącej pary unosiły się przy twarzach rozmawiających. Na pokrytej grudą ziemi leżała cienka warstewka świeżego śniegu.
– Co za szalony pośpiech – roześmiała się Cecylia. – Czy to ja hamuję tempo, panie Martiniusie?
Ona wie, jak mam na imię, pomyślał gorączkowo. Zna moje imię i wymawia je z takim wdziękiem, jak nikt inny.
Zakłopotany poczekał na nią, tłumacząc się niezręcznie:
– Nie, wcale nie, to tylko…
Przerwał nagle, lecz Cecylia zdążyła już dostrzec jego pospieszne, ukradkowe spojrzenie w stronę probostwa.
– Boi się pan, że małżonka pana zobaczy? Z tak daleka? Musiałaby mieć naprawdę niezwykłe oczy. I to ze mną? Ja przecież zupełnie nie jestem niebezpieczna!
– Tak, naturalnie! Nie, to znaczy, myślę…
– Ona pana pilnuje? – kpiła Cecylia.
– Panno Cecylio, proszę sobie nie żartować! Moja małżonka to wspaniała kobieta.
– Oczywiście – odparła śmiertelnie poważnie. – I bardzo bogobojna, słyszałam.
– Tak.
– I miłosierna.
– Bardzo.
– I śliczna.
– Jak anioł.
– To brzmi po prostu wspaniale! Ale jedno nie wyklucza drugiego. Jak się pastorostwo czują w naszej parafii?
– Bardzo dobrze. O, pani zapewne wie, że Irja, Tarjei i ja pracowaliśmy wraz z panem Tengelem w czasie zarazy. Zostaliśmy wtedy przyjaciółmi na śmierć i życie, tak myślę.
– To było krótko po moim wyjeździe do Kopenhagi… Złaź z drzewa, Kolgrim, ja cię bardzo dobrze widzę! Babcia Charlotta i dziadek Jacob zmarli wtedy. Cierpiałam bardzo, że nie mogłam przy nich być.
Zdumiewała go jej bezustanna zmiana nastrojów, ciągłe przeskakiwanie od żartów do spraw bardzo poważnych. Lubił to, bo świadczyło o bogactwie uczuć.
Mimo woli wrócił myślami do swojej małżonki i doznał uczucia jakby słońce przesłoniła ciemna chmura. Pan Martinius dał się ponieść hipotetycznym rozmyślaniom. Gdyby tak panna Cecylia nie wyjechała zanim on się osiedlił w tej okolicy. Gdyby ona także uczestniczyła w walce z chorobą, bo była już wtedy wystarczająco dojrzała, to pewne. Jakie mogłoby teraz być jego życie?
Ale wszystko przepadło. Za późno.
Tarjei zastał wezwany do chorego. Pewien ubogi chłop został zraniony nożem podczas jednej z niezliczonych bijatyk, wybuchających przy okazji każdych świąt. Cecylia ofiarowała kuzynowi pomoc i Tarjei przyjął propozycję.
Chłopa wniesiono już do domu. Tarjei, który nie miał głowy do takich spraw, nie zauważył jak biednie jest urządzony dom, ani jak liczna gromada przerażonych dzieci tłoczy się przy łóżku ojca. Cecylia dostrzegła to wszystko od progu i pomyślała, że trzeba będzie przysłać jakąś pomoc. Tyle tylko, że tak samo nędzne były wszystkie domostwa wokół. Ten gospodarz, tutaj, nie może jednak umrzeć. Dla jego młodej żony byłaby to katastrofa! Trzeba go ratować!
Tarjei obejrzał rany. Podszedł potem do mężczyzn, którzy przynieśli poszkodowanego do domu i rzekł półgłosem:
– Sprowadźcie pastora. Na wszelki wypadek.
Jeden z tamtych skinął głową i wyszedł. Cecylia usłyszała o co chodzi i przejął ją dreszcz. Częściowo dlatego, że los rannego chłopa ją przerażał, ale także z innych powodów, w które na razie nie chciała się zbytnio zagłębiać.
Nóż ugodził mężczyznę w dół brzucha. Gdy Tarjei odsłonił ranę, Cecylia poczuła, że podłoga usuwa się jej spod nóg a pokój zaczyna się kołysać. W co ona, na Boga, się wdała? Zarozumiała i bezmyślna, wygłupiła się przed Tarjeim, proponując: pójdę z tobą i pomogę ci. A przecież mogła teraz siedzieć bezpiecznie w Grastensholm i rozmawiać z cudowną, kochaną Irją o wychowywaniu dzieci!
Cecylia nie mogła też wiedzieć, że akurat ten impuls, skłaniający ją do odegrania roli miłosiernej samarytanki, tak fatalnie odbije się później na biednej Irji,
Tarjei coś do niej mówił.
– Wytrzyj krew, Cecylio!
Podał jej szmatkę, która jednak wypadła jej z ręki na podłogę. Cecylia przełknęła ślinę, zacisnęła zęby i schyliła się po gałganek. Próbowała wycierać krew z zamkniętymi oczyma, ale to się nie udawało.
– Szybciej! – niecierpliwił się Tarjei:
Nie pojmował, że komuś robi się słabo na widok tego, co człowiek ma w środku.
Tarjei spojrzał w górę, na ciemny dach i mały otwór, który nie przepuszczał prawie wcale światła. Westchnął zirytowany.
– Nie, tak nie można, tu jest zbyt ciemno i zbyt brudno.
Musimy go przenieść do izby chorych dziadka Tengela.
– Macie tu jakieś sanie?
– Tylko takie do wożenia drewna – odparła przerażona kobieta.
– Zaprzęgać! Ale szybko!
Wszyscy obecni wybiegli na dwór, najwyraźniej z ulgą, że trafiło się im inne zajęcie.
Pan Martinius przybył wkrótce, lecz nie miał czasu na modlitwy. Pomagał ułożyć chorego na saniach, zrobionych z dwóch połączonych ze sobą drągów. Mężczyźni prowadzili konia i kierowali saniami, zaś Tarjei, Cecylia i pastor doglądali pacjenta. Żona musiała zastać w domu, z dziećmi. Tak zresztą było najlepiej. Przerażona zawołała za Tarjeim, kiedy odjeżdżali: