– Czy on może…?
I zamiast skończyć, wskazała skrępowana i onieśmielona nieruchomą postać na saniach.
– Zrobimy wszystko, co możliwe, żeby przeżył. Ale dzieci, to już wam nie przybędzie.
– O, Bogu dzięki! – szepnęła z ulgą.
Czy tę ulgę sprawiała jej wiadomość, że mąż przeżyje, czy też raczej co innego było jej powodem, nikt nie wiedział.
Sanie okazały się nie najlepszym środkiem transportu dla człowieka, który został przebity nożem, wszyscy więc mieli ręce pełne roboty, żeby go przewieźć przez skuty mrozem las. Ścieżkę prowadzącą da gospodarstwa pokrywały grudy, wyboje i kamienie, przez które trzeba było sanie jak najostrożniej przeciągać. Pod koniec drogi Cecylia miała wrażenie, że już chyba ze sto lat tak idzie, pochylona do przodu. Gdy nareszcie dotarli przed ganek domu w Lipowej Alei, długo i powoli prostowała zdrętwiałe plecy, postękując z bólu.
Walka o życie rannego wymagała sił i sprawności. W urządzonej przez Tengela izbie chorych było dużo widniej, wszystko znajdowało się pod ręką, Tarjei czuł się tu u siebie. Cecylia natomiast, nie przyzwyczajona do pielęgnacji chorych, bezustannie walczyła ze sobą, żeby zaraz nie zemdleć. Pan Martinius pomagał trzymać chorego, a swoją rolę kapłana odłożył na później. Teraz toczyła się gra o życie chorego. Ranny początkowo krzyczał, lecz po pewnym czasie zamilkł. Stracił przytomność i na nic nie zdałoby się teraz odpytywanie go, czy jest gotów stanąć przed obliczem Pana.
Było nawet lepiej, że chory zemdlał, bo Tarjei mógł pracować spokojniej. Umiejętności kuzyna bardzo zaimponowały Cecylii. Pracował jak dziadek Tengel w swoim najlepszym okresie. Tarjei był może bardziej nowoczesny, nie tak ostrożny i pełen skupienia, lecz z uniwersytetu w Tybindze wyniósł gruntowną wiedzę.
Cecylia starała się nie myśleć o tym, że jej ręce co chwila dotykają rąk pastora. Miała dojmującą świadomość jego obecności i nie mogłaby zaprzeczyć, że jest pod jego wrażeniem. Był tak sympatycznym człowiekiem, tak przypominał nieszczęsnego Alexandra, a ponadto był w najwyższym stopniu mężczyzną, Cecylia zdawała sobie więc sprawę, że ona sama, jeśli chodzi o romantyczną stronę życia, jest dosyć spragniona.
W końcu rana została zaszyta.
Wszyscy troje rozprostowali plecy.
– Dzięki za pomoc – rzekł Tarjei. – Cecylio, jestem zdumiony, byłaś wspaniała. Zostałaś stworzona do takiej pracy.
– Czyżby? – zapytała sceptycznie.
– Ale chory wymaga opieki – dodał. – A ja obiecałem ojcu, że obejrzę jego świnie. Zawiodłem go tyle razy, że już sam nie wiem…
– Idź! – odparła Cecylia, przełykając ślinę.
– Ja mogę przy nim posiedzieć. – ofiarował się pastor. – Chory potrzebuje też chyba, żeby się ktoś za niego nareszcie pomodlił.
Cecylia drgnęła.
– Wspaniale – ucieszył się Tarjei. – Może to potrwać parę godzin?
Skinęli twierdząco głowami.
Pan Martinus wyglądał trochę niepewnie, gdy Tarjei wyszedł i zostali sami, jakby zbyt pospiesznie podjął się czuwania przy chorym wraz z Cecylią. Ona zresztą odczuwała to samo.
W izbie nie było wiele miejsc do siedzenia. Szeroka kanapa, czy może raczej ława, pokryta owczą skórą, to wszystko. Usiedli więc obok siebie, onieśmieleni i pełni wahań. Kanapa była rzeczywiście bardzo szeroka. Miała chyba służyć chorym, którzy musieli pozostać jakiś czas w Lipowej Alei. Usiedli głęboko i oparli się o ścianę, podkurczając nogi.
Zapadła niezręczna cisza.
– Jaki on zdolny, ten Tarjei, a przecież taki młody – rzekł w końcu pastor.
– O tak! – zgodziła się Cecylia pospiesznie, wdzięczna mu za przerwanie milczenia. – Wcześnie też wyjechał z domu. Wciąż przecież nie jest jeszcze całkiem dorosły.
– Szkoda, że nie możemy go zatrzymać tutaj, w parafii. Zrobi się pusto, kiedy oboje wyjedziecie.
– Ale wam dobrze się przecież wszystko układa, panie Martiniusie. Jak to imię brzmiało wcześniej? Martin?
– Tak.
– Czy mogę się tak do pastora zwracać?
Martinius wahał się długo.
– Z radością, ale tylko kiedy nikt inny nie słyszy.
Cecylia uśmiechnęła się z przekąsem. Zdążyła już odzyskać równowagę.
– Acha, domowy strażnik znowu straszy?
– Panno Cecylio, bardzo panią proszę…
– Cecylio! Jesteś przecież przyjacielem rodziny.
– Dziękuję! Cecylio, proszę cię, nie tykaj Julii! Ona jest taka czysta i dobra. Tak bardzo góruje nade mną, biednym, grzesznym człowiekiem.
– Czy ona tak mówi?
– Cecylio, proszę cię!
Jęknął i ukrył twarz w dłoniach. Cecylia siedziała przez chwilę w milczeniu, po czym wyciągnęła rękę i ostrożnie próbowała odsunąć jedną z jego dłoni, lecz on na to nie pozwolił.
– Od dawna wiem, że jest ci trudno, Martinie. Irja i Tarald także wiedzą. Nie chciałbyś o tym ze mną porozmawiać? Wiesz, tak się składa, że akurat teraz mnie też nie jest lekko, próbuję jakoś dojść do siebie po szoku, jaki przeżyłam. Ludzie nie zawsze są tacy, jak się sądzi.
Przyjazny ton jej głosu przełamał mur, którym pastor odgrodził się od świata. Opuścił ręce. Spojrzała na jego zbolałą twarz, na której malowała się najwyższa udręka i widać było, że gnębią go wyrzuty sumienia. Poznała, że tamy zaraz puszczą.
Próbowała jakoś mu pomóc.
– Nasza pastorowa jest podobno osobą pod każdym względem wzorową. Tak wszyscy mówią.
– Owszem – odparł z goryczą. – Rzeczywiście tak wszyscy mówią. I ona jest wzorowa. Tylko ja jestem słaby i bezwartościowy.
– Trudno w to uwierzyć – rzekła Cecylia łagodnie. – Możliwe, że ona jest wzorową pastorową dla parafian, lecz nie dla ciebie.
Martin wsparł głowę o ścianę i przymknął oczy, jakby zapadał w drzemkę. Ranny wciąż leżał bez przytomności, jego twarz nabrała jednak żywszej barwy, takiej, jakiej Tarjei oczekiwał.
– Może nie tak należałoby to wyrazić – powiedział Martin udręczany. – Wina tkwi we mnie i w moich świeckich, grzesznych żądzach.
– O Boże! – szepnęła Cecylia zdumiona. – A cóż to za określenie? Wyobrażam sobie, że mówisz dokładnie jak twoja małżonka, choć nigdy jej nie widziałam ani z nią nie rozmawiałam.
Nagle zobaczyła dwie ciężkie łzy spływające po policzkach pastora.
– Cecylio, ja już nie mam siły! Ożeniłem się z małą księżniczką moich młodzieńczych snów, z aniołem po prostu. Taka zawsze była – skromna, bogobojna, piękna! Ona naprawdę była dokładnie taka, Cecylio! W porównaniu z nią jestem niczym niezdarny, nic nie wiedzący słoń!
– Myślę, że miałeś zamiar powiedzieć coś zupełnie innego, Martinie – rzekła Cecylia w zadumie. – W głębi duszy uważasz, choć nawet przed samym sobą nie chcesz się do tego przyznać, że ona jest bogobojna, skromna i piękna, ale nic poza tym!
Pastor skulił się, jakby się bronił przed ciosem.
– Gdybyś nie była taką znakomitą obserwatorką, Cecylio! Przenikasz na wylot moją duszę i obnażoną kładziesz przede mną.
– To może się okazać zbawienne. Nie wiem, o co w tym wszystkim chodzi, ale sądzę, że niewłaściwie oceniasz całą sprawę. Ja i moja rodzina znamy cię i wiemy, że jesteś szlachetnym, szczerym i ofiarnym sługą Bożym. Skoro zachwycasz się wspaniałymi cechami twojej żony, to pewnie istnieją po temu powody. Na mnie jednak sprawia ona wrażenie osoby o zbyt wybujałych ambicjach.
– O, tak – potwierdził żywo, nie dostrzegając nawet, że narusza swoją silną potrzebę lojalności. – Jej ambicje są wręcz niewiarygodne! Ona musi być wzorową pastorową, musi być najlepsza, zajmować najwyższą pozycję w parafii, nikt nie może jej niczego wytknąć. Ona chce być świętą bez najmniejszej skazy i sprawia, że ja czuję się przy niej jak niegodny nikczemnik! Wszystko, co ziemskie, jest w jej oczach grzeszne. Cecylio, jesteśmy małżeństwem, a ja nie mam prawa jej tknąć!