– Ty i ona.
– Tak.
– Sami?
– Tak, ale co w tym dziwnego…
Usta Julii zrobiły się wąskie, jak kreska.
– Ty, ty nędzny rozpustniku! – syknęła.
– Nie stało się nic niestosownego, Julio! Daj spokój!
– I ty próbujesz mi wmawiać, że nic się nie stało? Ty, który dobijałeś się do moich drzwi co wieczór, przez cały pierwszy tydzień po naszym ślubie?! Widzę, że nie nauczyłeś się jeszcze panować nad swymi żądzami. I ona, ta ladacznica…
– Zamilcz, Julio! Natychmiast! Nic się nie stało.
Te słowa, rzecz jasna wzmogły jeszcze jej podejrzliwość.
– Nie. Ale pragniesz, żeby się stało!
Pastor opadł na krzesło. Był głodny i zmęczony po wszystkich przejściach tego dnia i zajmowaniu się chorym. Dobierał więc może słowa niezbyt uważnie.
– Julio, skoro i tak myślisz o mnie jak najgorzej, to w końcu mogę ci być niewierny.
– Z panną Cecylią?
– Z kimkolwiek – odparł zmęczony. – Czy mogę teraz dostać coś do zjedzenia?
– Nie, dopóki się nie przyznasz.
– Kochanie, przecież wiesz, że to nieprawda. Niewierność nie leży w mojej naturze. Ale jestem mężczyzną, Julio, jestem żywym człowiekiem, a nie świętym. Odmówiłaś mi wszystkiego, a zwłaszcza swojej miłości. Tyle mogłem ci dać, Julio! Ale nas nie złączyła przysięga małżeńska, tylko przysięga życia w cnocie. Chcę się rozwieść!
Julia syknęła:
– Oszalałeś? Chcesz wywołać skandal? Nigdy ci na to nie pozwolę!
– Wobec tego odejdę od ciebie.
Broda jej zadrżała. Wytrzeszczała na niego oczy. Była przyzwyczajona do uwielbienia, do tego, że on się przed nią korzy. Po chwili podeszła bliżej i szepnęła słodko:
– Skoro tak, to możesz przyjść do mnie dziś wieczorem. Możesz spróbować. Ale tylko trochę.
Martin popatrzył na nią z niesmakiem. Stanęła mu przed oczyma czysta, otwarta twarz Cecylii.
– Za późno, Julio. Już ciebie nie chcę. Twoja obłuda budzi we mnie obrzydzenie.
Julia wrzasnęła głośno:
– Ona tego pożałuje!
Martin przestraszył się.
– Cecylia nie ma z tym nic wspólnego. A zresztą wyjeżdża.
Nagle uświadomił sobie, że po raz pierwszy podniósł głos na swoją żonę. Potrzeba chronienia Cecylii była silniejsza.
– I tak pożałuje! – parsknęła Julia. – Cała ta zadufana w sobie hołota ze dworu zobaczy, komu weszła w drogę!
Martin patrzył na nią spłoszony. Anielska pastorowa, ubóstwiana przez wszystkich, płonęła jadowitą żądzą zemsty.
Udręczony i pełen niepokoju o swoich przyjaciół powiedział:
– Dobrze. Przyjdę do ciebie. Zapomnijmy o tym wszystkim!
– Zapomnijmy? O nie! Podeptałeś moje najgłębsze uczucia!
– Tak, rzeczywiście. Podeptałem twój prestiż i twoją pychę!
Nie wiedział, skąd mu się bierze odwaga. Nigdy przedtem nie rozmawiał z Julią w ten sposób. A przecież przeczuwał, że powinien być ostrożny.
– Wybacz mi ostre słowa – powiedział krótko. – Jestem chyba za bardzo zmęczony i głodny.
– Tak. Zaraz powiem, by podano do stołu – odparła swoim zwykłym, słodkim głosem.
Zwyciężyłam, przynajmniej częściowo, myślała przechodząc przez jadalnię. Wrócił mu rozsądek i zostaje ze mną. Ale sprawa nie jest jeszcze zakończona. Cecylia wyjeżdża, na niej nie będzie można się zemścić. Ale są przecież inni…
Najbardziej ze wszystkich nienawidziła chyba tej nędznicy, tej prostaczki, chłopskiej córki, która została baronową. Takie nic! Wiejska dziewucha, wyniesiona do godności szlacheckiej! Mogła być nawet przedstawiona u dworu. Jak to ma na imię, ta garbuska? Irja?
Tak, Irja zostaje tutaj! Może trzeba by troszkę zakłócić jej szczęście? To nie powinno być trudne.
Tarjei wyjechał z powrotem do Tybingi i wszyscy za nim tęsknili.
Podróż do Niemiec nie była tym razem taka łatwa jak zwykle. Wciąż napotykał jakieś przeszkody, a to żołnierzy, których wszędzie było pełno, a to oddziały blokujące drogi, a niekiedy nawet drobne potyczki. Królowie i cesarzowie Europy byli ze sobą w stanie wojny. A jabłkiem niezgody – także nic nowego – stały się sprawy religijne.
Gdzieś w środku Niemiec, w połowie swojej długiej podróży do Tybingi, Tarjei został nieoczekiwanie zatrzymany. Wszystkie drogi były zablokowane, nie miał żadnej możliwości wydostania się z tej pułapki. Wpadł w przygnębienie i niepokój. Nie mógł ani jechać dalej, ani zawrócić, czuł się odcięty od swego ukochanego domu.
Następnego dnia po wspólnym czuwaniu nad rannym wypadała niedziela. Cecylia poszła z rodzicami do kościoła. Chciała pójść. Chciała jeszcze raz, zanim wyjedzie zobaczyć Martina.
Irja wyszła z domu pierwszy raz po rozwiązaniu. Przez całe nabożeństwo modliła się gorąco o pomoc na przyszłość i dziękowała panu Bogu za to, co jej zesłał. W domu z chłopcami został Tarald i dwie pokojówki, ale całkiem spokojna nie była. Kolgrim jest taki gwałtowny, taki nieobliczalny…
W pewnym momencie poczuła, że przeliczyła się z czasem. Nabożeństwo przeciągnęło się, pokarm zaczynał wyciekać z obrzmiałych piersi i w każdej chwili mógł przemoczyć ubranie na wylot.
Tego nie przewidziała. Jak się pokaże ludziom z dwoma wielkimi mokrymi plamami na piersiach? Przestraszona zwierzyła się szeptem teściowej.
Liv ze zrozumieniem skinęła głową i dyskretnie podała jej swój szal. Irja udała, że coś jej upadło na podłogę, pochyliła się i ukryła niebezpieczne miejsca. Zrobiła się przez to jeszcze bardziej kanciasta, ale, pomyślała, przy mojej figurze to i tak nie ma znaczenia, jedna wypukłość więcej, jedna mniej. Wdzięczna ścisnęła z uśmiechem rękę Liv. Teściowa odpowiedziała jej uśmiechem.
Cecylia przyglądała się Irji z rozbawieniem, niewiele z tego rozumiejąc. Dostrzegła jednak, że między jej matką a bratową istnieje niezwykle piękne porozumienie i uświadomiła sobie, jak bardzo je obie kocha.
Pan Martinius zauważył, oczywiście, Cecylię. Nie powinna tu przychodzić, myślał gorączkowo. Leżałem: bezsennie całą noc i myślałem o niej, sądzę, że ją kocham. W każdym razie pożądam jej – ale to nie tylko pożądanie, to coś więcej. Wiem, że my dwoje moglibyśmy być szczęśliwi. Tak, kocham ją, kocham, jestem tego pewien. A tego mi nie wolno. Jestem człowiekiem żonatym i w dodatku kapłanem.
Ale na cóż zdadzą się wyrzuty sumienia? Serce biło mu jak młot, z trudem wygłosił kazanie, myśli wciąż mu się rwały.
Cecylia natomiast, wprost przeciwnie, nie miała żadnych złudzeń co do tego, że ich małżeństwo mogłoby być szczęśliwe. Nie podzielała jego religijnych zainteresowań, a poza tym wcale by nie chciała być dobrą pastorową. Martin interesował ją natomiast jako mężczyzna.
Przyglądała mu się bez żenady, bo miała do tego prawo jako wierna i posłuszna członkini parafialnej społeczności. Pojmowała jednak niewiele słów Bożych, które głosił.
Jak bardzo on jest podobny do Alexandra, myślała, a za każdym razem, gdy wspominała tamtego, doznawała uczucia bólu, niechęci i smutku. Dopiero teraz uświadomiła sobie, jak bardzo była przywiązana do tego młodego szlachcica, który tak się jej wymykał i którego tak trudno było zrozumieć. Nie umiała powiedzieć co sprawiało, że Martin i on wydawali jej się podobni, bo przecież Alexander był o wiele przystojniejszy, dużo bardziej arystokratyczny. Może mieli coś wspólnego we wzroku i w uśmiechu… Tak, to chyba to. Zawsze, gdy Martin się uśmiechał, w jego oczach pojawiał się jakiś wyraz smutku. Błysk goryczy i żalu. No tak, każdy z nich miał przecież swój krzyż do dźwigania.
Cecylia odwróciła lekko głowę i popatrzyła na krzyż Martina. Liv pokazała jej wcześniej słodką Julię, żonę pastora.