Chłopiec przytaknął spokojnie. Nie sprawiał wrażenia, że – podobnie jak inne dzieci – myśli tylko o tym, by jak najszybciej wyjść i wrócić do zabawy. On naprawdę dziadka słuchał.
– Tak, nasz pradziad przekazał nam w spadku wiele zła – powtórzył Tengel. – Lecz i co nieco dobrego, a naszym obowiązkiem jest strzec tego dziedzictwa. Tutaj, Tarjei masz mój zbiór leczniczych ziół i potrzebnych do leczenia środków. A tutaj jest zbiór Sol, najważniejszy ze wszystkiego, co mamy. Sol odziedziczyła to po Hannie, jednej z tych, co przenoszą nasze dziedzictwo wiedzy. Właściwie miałem powiedzieć ci o tym wszystkim w dniu twoich urodzin, za cztery miesiące, ale myślę, że możemy zacząć już teraz. Musisz się nauczyć tak nieskończenie dużo, a nikt przecież nie wie, jak długi czas został nam dany. Ja sam mam jeszcze siłę i zdrowie, ale, jak wiesz, nie jestem już młody. Od dziś zatem będziesz się u mnie uczył. I twoim obowiązkiem będzie przekazać to wszystko dalej. Nie należysz, Bogu dzięki, do tych nieszczęsnych istot obciążonych dziedzictwem zła po pierwszym Tengelu. Jesteś jedynym moim potomkiem, który może zarządzać rodowym spadkiem. Otrzymałeś bowiem coś z tego, co tak trudno określić…
– Rozumiem dziadku. Jestem gotów podjąć naukę.
– Dobrze! Wiem, że jesteś zbyt mądry na to, by nadużywać władzy, jaką poprzez to uzyskasz. Wielu z naszych przodków, którzy posiedli tę władzę, wykorzystywało ją do niecnych celów, bowiem otrzymywali oni w spadku także złą wolę. Podobnie jak Tengel Zły uważali, że wszystko należy wykorzystać w służbie Szatana. Ty nie jesteś obciążony pragnieniem zła. A gdy dojdziesz do wieku, jaki ja osiągnąłem teraz, znajdziesz kolejnego następcę z rodu Ludzi Lodu i jemu wszystko przekażesz. Musisz jednak bardzo uważać, kogo wybierasz. Wiesz, jak bardzo niebezpieczne są to sprawy.
– Będę ostrożny, dziadku.
– Kim chciałbyś zostać, Tarjei?
– Chciałbym studiować, uczyć się wielu rzeczy!
– Dobrze. Będzie, jak pragniesz.
– Najbardziej chciałbym pójść na naukę do wielkich uczonych, takich jak Tyge Brahe, tylko, że on już nie żyje, albo Kepler czy Johannes Rudbeckius. Wiem jednak, że to trudne.
– Zrobimy dla ciebie wszystko co można, mój chłopcze. Ale zaraz chyba przyjdą goście. Jutro wrócimy do naszej rozmowy.
– Dziadku… – Tarjei odwrócił się jeszcze w drzwiach. Jego brązowo-szare oczy błyszczały. – Chociaż to jeszcze nie moje urodziny, ale myślę, że to najpiękniejszy prezent urodzinowy, jaki mógłbym dostać.
Tengel, szczęśliwy, uśmiechnął się do niego szeroko.
– Cieszę się na naszą rozmowę jutro.
– Ja także, dziadku. Ja także!
Na urodzinowe przyjęcie przyszli wszyscy z Grastensholm. Irję ogarnęła gorąca fala szczęścia, gdy zobaczyła młodego, ciemnowłosego Taralda idącego w towarzystwie siostry. Cecylia miała włosy rude, podobnie jak jej matka, Liv, ale nieco ciemniejsze. Nie była może olśniewająco piękna, posiadała jednak radość życia i jakiś nieodparty wdzięk. Figurę miała szczupłą i zgrabną, bardzo też dbała by ubierać się według najnowszej mody. Jej cięty język sprawiał, że nikt nie ważył się wszczynać z nią sprzeczki i łamała serca wszystkim chłopcom, bez wyjątku. Krótko mówiąc, przypominała Sol w każdym calu, tyle tylko, że nie czaiły się za nią żadne mroczne cienie.
Wielu spośród starszych członków rodziny odczuwało na widok Cecylii ukłucie w sercu i tęsknotę. Sol bowiem nadal żyła w ich pamięci i miała tam pozostać na zawsze.
Liv i Dag przyszli, rzecz jasna, także. On pełen godności, jak przystało na asesora, z przerzedzonym już włosem, ale wciąż młodzieńczy. Liv dojrzewała w miarę, jak przybywało jej obowiązków. Teraz ona była najważniejszą osobą w Grastensholm, wokół niej koncentrowały się wszystkie sprawy, bowiem Dag, ze względu na urzędowe zajęcia, często bywał poza domem. Oboje zbliżali się do czterdziestki.
Razem z nimi przyszła Charlotta, podtrzymywana przez męża Jacoba Skille. Charlotta skurczyła się jakoś ostatnio i zestarzała, ale w oczach wciąż miała ten swój dobrotliwy blask i uważała, że jest bardzo szczęśliwa z Jacobem. On ze swej strony zadomowił się na dobre w Grastensholm i to właściwie on kierował całym gospodarstwem. Choć dobrze wiedział, że Dag, jego pasierb, odziedziczy wszystko, był zadowolony, siedząc przy kominku w towarzystwie Charlotty i grając z nią w karty. I tak do końca życia miał pozostać „panem na zamku”, a to przewyższało wszystko, o czym mógł marzyć jako ubogi dragon.
Przy stole, w dużej sali domu w Lipowej Alei zebrała się liczna i szczęśliwa rodzina.
Był rok 1620. W Czechach zaczynała już pobrzmiewać wojenna nawałnica, a walki między katolikami i protestantami rozgorzały na dobre. Ta wojna miała w przyszłości sięgnąć swoimi długimi, groźnymi mackami aż do małej Norwegii, ba, jej cień miał paść nawet na parafię Grastensholm. Na razie jednak nic takiego nie przychodziło Silje do głowy, gdy spoglądała na swoją wspaniałą rodzinę.
Och, mamy za sobą piękne lata, myślała siedząc na honorowym miejscu przy stole. Cudowne lata! Czy ktoś jeszcze mógł być taki szczęśliwy jak ja?
Irja nie była nawet w połowie tak zadowolona. Żeby nie wiem jak się starała, nie udawało jej się zwrócić na siebie uwagi Taralda. Było aż nadto oczywiste, kto go tak naprawdę interesuje.
Urocza Sunniva siedziała ze spuszczonymi oczami, nie mając odwagi nawet spojrzeć na swego kuzyna Taralda. Irja jednak, szczególnie wrażliwa ze względu na swoje uczucie, bez najmniejszego trudu rozumiała napięcie między nimi dwojgiem. I serce jej krwawiło nieprzerwanie.
Ale czego innego mogła się spodziewać? Żeby to tylko tak nie bolało!
Właściwie było to bardzo udane przyjęcie urodzinowe. Błyskotliwa Cecylia i genialny Tarjei prześcigali się w replikach. Tych dwoje rozumie się bez reszty, myślała Irja. Trond był pyskaty i wtrącał się bez przerwy, ale nie dorastał do ich poziomu, a czworo z najstarszej generacji pochłoniętych było rozmową, której szczegółów Irja nie mogła dosłyszeć. Brand, przyciężkawy i powolny, zjadał ogromne ilości ciastek aż w końcu Meta musiała to przerwać pospiesznym klapsem po palcach chłopca. Trójka rówieśników – Dag, Liv i Are roztrząsała jakiś zatarg graniczny w sąsiedztwie.
Irja czuła się tu zbędna, mimo iż wszyscy traktowali ją jak członka rodziny i mimo że obchodzono także jej urodziny. Źródłem tego uczucia osamotnienia był uporczywy ból jej głupiego serca. Serca, które nie chciało zdobyć się na rozsądek i zaakceptować nieuchronnej porażki. Uważała, że niedostatki jej urody musiały wszystkich kłuć w oczy – te garbate plecy, talia, której nie ma, kościste ręce… które na dodatek lepiły się od potu. Teraz na pewno miała też czerwony nos, jak zawsze, kiedy znalazła się w większym towarzystwie. Czerwony nos, czerwona szyja… i ciemne, bynajmniej nie dodające urody, plamy na policzkach. Jak kwiaty ostu, pomyślała gniewnie.
Mimo wszystko nie odczuwała zazdrości wobec kruchej Sunnivy. Ta mała była taka bezradna, że budziła u wszystkich tylko najlepsze uczucia, zwłaszcza u Irji, obdarzonej gorącym sercem. To straszne zostać sierotą już w niemowlęctwie, i w dodatku w takich okolicznościach! Irja słyszała oczywiście, co szeptano w domu, w Eikeby, ale całej prawdy nigdy się nie dowiedziała. Być może dlatego, że nikt we wsi dobrze nie wiedział, co się tak naprawdę wydarzyło.
W pewnym momencie Tengel zaczął mówić głośniej i szmer głosów umilkł.
– Skorośmy się tu wszyscy zebrali, chciałbym wraz z wami rozważyć pewną sprawę. Coś, o czym myślę od dawna. Potrzeba nam mianowicie prawdziwego rodowego nazwiska.