Выбрать главу

– Raoul mówił to samo.

– Czasem udaje mu się coś zauważyć. – Zaśmiała się złośliwie. – Mówiąc poważnie, Swope to osobliwy facet. Wielki, siwowłosy, z brzuchem piwosza i małą bródką. Z wyglądu przypomina ostrzyżonego Buffalo Billa, a zachowuje się, jakby był kompletnie pozbawiony uczuć… Podejrzewam, że możemy mieć do czynienia z odrzuceniem dziecka. Widziałam tu wiele podobnych przypadków, jednakże Swope przekracza wszelkie granice. U jego syna rozpoznano nowotwór, a on śmieje się i żartuje z pielęgniarkami. Opowiada o swoim sadzie, zarzuca rozmówców ogrodniczymi terminami. Wiesz, co może się przydarzyć człowiekowi, który tak się zachowuje?

– Wiem, może się nagle załamać.

– Właśnie. Ni z tego, ni z owego uświadomi sobie sytuację i łups! Wpadnie w depresję.

– Z twoich słów wynika, że rodzina nie jest dla chłopca oparciem.

– Hm, jest jeszcze matka. Chyba nigdy nie spotkałam bardziej potulnej kobiety… Garland Swope jest w tej rodzinie królem. Jednakże jego żona naprawdę okazuje sporo uczuć swojemu synkowi. To dobra matka. Opiekuje się dzieckiem, często je przytula i całuje, bez wahania wchodzi do modułu. Sam wiesz, że skafander kosmiczny przeraża niektórych rodziców. Jednak ona natychmiast się do niego przyzwyczaiła. Pielęgniarki widują ją, jak płacze, gdy sądzi, że nikt jej nie widzi, natomiast w towarzystwie męża zawsze się uprzejmie uśmiecha i przytakuje wszystkim. Biedna kobieta.

– Dlaczego twoim zdaniem chcą zabrać dziecko ze szpitala? – spytałem.

– Wiem, co myśli Raoul. Obarcza winą członków sekty Dotknięcie. Ma obsesję na punkcie holistów… Nie wiem jednak, skąd jest tego taki pewien. Może w rzeczywistości to jego należałoby obarczyć choć częściowo odpowiedzialnością za zmianę decyzji rodziców. Nie potrafi się z tymi ludźmi porozumieć. Nie tylko z nimi zresztą. Bywa zbyt brutalny, gdy wyjaśnia zasady kuracji. Zniechęca w ten sposób wiele osób…

– Raoul twierdzi, że lekarz chłopca coś zaniedbał.

– Augie Valcroix? Augie żyje na swój sposób, ale to dobry człowiek. Jeden z tych nielicznych lekarzy, którzy rzeczywiście poświęcają czas rodzinom pacjentów. Siada z nimi i bezpośrednio rozmawia. Bardzo się z Raoulem nie lubią. Ich wzajemna niechęć jest całkiem zrozumiała dla każdego, kto zna ich obu. Augie uważa Melendeza-Lyncha za faszystę, Raoul zaś wyzywa Augiego od wywrotowców. Nieźle się bawię, pracując na tym oddziale.

– Powiesz mi coś więcej o tej sekcie?

Wzruszyła ramionami.

– Cóż mogę dodać? Kolejna grupka zbłąkanych duszyczek. Niewiele o nich wiem… Tyle jest tu różnych skrajnych ugrupowań, że trudno ją zliczyć. Dwoje przedstawicieli Dotknięcia pojawiło się u nas parę dni temu. Facet wyglądał na nauczyciela: słabeusz, okularki, kozia bródka, brązowe trampki. Jego towarzyszka była znacznie starsza, pewnie pod pięćdziesiątkę. Chyba kiedyś była przystojna, ale niewiele już pozostało z jej urody. Oboje mieli… szkliste spojrzenie. Spojrzenie, które mówi: „Znam sekrety wszechświata, ale wam ich nie zdradzę”. Jak ludzie w transie… Jak przedstawiciele Kościoła Zjednoczenia Moona, scjentolodzy, krisznowcy, jak członkowie większości sekt… Właśnie tak patrzyli.

– Nie sądzisz, że to oni przekonali Swope’ów, by nie leczyli chłopca?

– Może w jakimś stopniu. Nie obarczałabym ich jednakże całkowitą winą. Raoul szuka po prostu kozła ofiarnego i łatwych odpowiedzi. To jego styl. Większość lekarzy postępuje w ten sposób. Chce jak najszybciej rozwiązać skomplikowane problemy.

Odwróciła wzrok i skrzyżowała ręce na piersi.

– Naprawdę męczy mnie ta sytuacja – powiedziała cicho.

Skierowałem rozmowę z powrotem na Swope’ów.

– Raoul zastanawiał się, czy rodzice, ze względu na swój wiek… mają wyrzuty sumienia. Może chłopiec był dzieckiem niechcianym?

– Nie zbliżyłam się do tych ludzi wystarczająco, by wysnuwać takie wnioski. Ojciec chłopca uśmiechał się, zwracał się do mnie per „moja droga”, ale nigdy nie pozwolił mi zostać sam na sam ze swoją żoną. Nie udało mi się z nią dłużej porozmawiać. Wszyscy członkowie tej rodziny są dziwnie skryci. Może mają sekrety, których ujawnienia sobie nie życzą.

Pomyślałem, że nie jest to wykluczone. Równie dobrze jednak mogło ich po prostu przerażać nowe nieznane środowisko, pobyt z dala od domu, poważny stan ich dziecka.

Może nie chcieli okazywać uczuć przed obcymi. Może nie przepadają za pracownikami opieki społecznej. Może są z natury skryci. Zbyt wiele tych możliwości…

– Co z Woodym?

– Bystry malec. Trafił tu jednak w ciężkim stanie, więc trudno mi dokładnie określić jego charakter. Wydaje się grzeczny, miły… a jak wiesz, ludzie cierpiący nie zawsze są uprzejmi. – Wyjęła chusteczkę higieniczną i wydmuchała nos. – Nie znoszę tutejszego powietrza. Woody jest sympatycznym chłopcem, który potulnie na wszystko się zgadza. Chce być lubiany. Trochę bierny. Płakał podczas punkcji, bo go to bolało, ale zazwyczaj jest spokojny i nie sprawia większych problemów – zamilkła na moment, powstrzymując łzy. – Przerwanie tej kuracji będzie potworną zbrodnią. Nie lubię Melendeza-Lyncha, niech go szlag, ale tym razem ma rację! Jeśli rodzice zabiorą chłopca do domu, zabiją go. Myśl, że pewnie coś zepsuliśmy, doprowadza mnie do szału.

Uderzyła pięścią w biurko, potem wyprostowała się i zaczęła chodzić po pokoju. Zauważyłem, że drży jej dolna warga.

Wstałem, podszedłem do Beverly i otoczyłem ją ramionami. Wtuliła twarz w kołnierz mojej marynarki.

– Czuję się jak idiotka!

– Nie jesteś idiotką. – Uścisnąłem ją mocniej. – Nic nie zawiniłaś.

Odsunęła się ode mnie i wytarła oczy. Kiedy uznałem, że się opanowała, powiedziałem:

– Chciałbym teraz poznać Woody’ego.

Skinęła głową i zaprowadziła mnie na pododdział modułów sterylnych.

Cztery moduły stały obok siebie niczym przedziały kolejowe. Oddzielały je ruchome ścianki, które można było rozsuwać i zasuwać za pomocą przycisków znajdujących się w każdym pomieszczeniu. Ściany modułów wykonano z przezroczystego plastiku, toteż każdy przypominał kostkę lodu o boku wielkości trzy na trzy metry.

W trzech z tych kostek przebywały dzieci, czwartą wypełniało dodatkowe wyposażenie: zabawki, łóżeczka, torby z ubraniami. Na wewnętrznej stronie każdej ruchomej ścianki znajdowała się perforowana szara płyta – filtr, przez który głośno przepływało powietrze. Drzwi modułów podzielono na dwie części: dolna była metalowa, zamknięta, górna – plastikowa, uchylona. Mikroby nie miały tu dostępu dzięki bardzo szybkiej wymianie powietrza. Po obu stronach modułów biegły równoległe korytarze; tylne przeznaczone były dla odwiedzających, przednie zaś dla personelu medycznego.

Pół metra przed wejściem do każdego modułu znajdowała się strefa ochronna, odgrodzona od reszty pomieszczenia czerwoną taśmą na winylowej podłodze. Stanąłem tuż przed taśmą przy wejściu do modułu numer 2 i przez chwilę patrzyłem na Woody’ego Swope’a.

Leżał na łóżku, plecami do nas, przykryty kołderką. Na frontowej ścianie modułu dostrzegłem zamocowane w otworach długie plastikowe rękawice, które umożliwiały włożenie dłoni do wolnego od zarazków środowiska. Beverly wsunęła w nie ręce i łagodnie pogładziła chłopca po głowie.

– Dzień dobry, kochanie.

Powoli, jakby z wysiłkiem, dziecko odwróciło się i popatrzyło na nas.

– Cześć.

Na tydzień przed odlotem Robin do Japonii poszliśmy we dwoje na wystawę fotografii Romana Vishniaca. Zdjęcia stanowiły kronikę żydowskich gett Europy Wschodniej tuż przed holocaustem. Było tam wiele portretów dzieci. Obiektyw fotografa uchwycił niewinne, niczego nieświadome twarzyczki; widział na nich paniczny strach. Zdjęcia bardzo nas poruszyły, do tego stopnia, że kiedy później rozmawialiśmy o nich, łzy napływały nam do oczu.