Выбрать главу

Teraz wpatrywałem się w oczy chłopca zamkniętego w plastikowym pomieszczeniu i czułem to samo.

Buzię miał małą, szczuplutką. Skóra napinała się na delikatnych kościach i wydawała się w świetle modułu przezroczyście blada. Oczy, podobnie jak siostra, miał czarne i szkliste od gorączki, gęste, kręcone włosy były w kolorze miedzi. Jeśli chłopiec zostanie poddany chemioterapii, straci te kędziory. Na szczęście utrata włosów w trakcie kuracji jest przejściowa.

Beyerly przestała głaskać dziecko po główce i wyjęła ręce z modułu. Woody chwycił rękawicę i się uśmiechnął.

– Jak się dziś czujesz, mały?

– Dobrze – odparł słabiutkim głosikiem, ledwie słyszalnym przez plastik.

– Woody, to doktor Delaware.

Chłopiec wzdrygnął się i instynktownie przesunął na łóżku.

– Doktor Delaware nie daje zastrzyków, tylko rozmawia z dziećmi, tak jak ja.

Chłopiec nadal patrzył na mnie z obawą.

– Witaj, Woody – powiedziałem. – Mogę ci uścisnąć dłoń na powitanie?

– Dobrze.

Włożyłem rękę w rękawiczkę, tak jak zrobiła to wcześniej Beverly. Rękawica okazała się gorąca i sucha, ponieważ posypywano ją talkiem. Poszukałem dłoni chłopca. Przytrzymałem ją przez chwilę, po czym puściłem.

– Widzę, że masz u siebie gry. Którą najbardziej lubisz?

– Warcaby.

– Ja również. Dużo grasz?

– Trochę.

– Pewnie jesteś bardzo bystry, skoro umiesz grać w warcaby.

– Dosyć. – Na jego twarzy pojawił się słaby uśmiech.

– Założę się, że często wygrywasz.

Uśmiech malca się rozszerzył. Zęby Woody’ego były równe i białe, lecz otaczające je dziąsła – opuchnięte i zaczerwienione.

– I zapewne lubisz wygrywać.

– Z mamą zawsze wygrywam.

– A z tatą?

Zmieszany, zmarszczył brwi.

– On nie gra w warcaby.

– Rozumiem. Ale gdyby grał, pewnie też byś z nim wygrywał?

Zastanawiał się przez minutę.

– Pewnie tak. On nie bardzo interesuje się grami.

– Grasz jeszcze z kimś innym? Poza mamą?

– Grałem z Jaredem… Ale się wyprowadził.

– Z kimś jeszcze?

– Z Michaelem i Kevinem.

– To koledzy ze szkoły?

– Tak. Skończyłem przedszkole. W następnym roku idę do podstawówki.

Był ożywiony i szybko reagował, ale wydawał się bardzo osłabiony. Mówienie go męczyło, pierś aż falowała mu z wysiłku.

– Może zagram z tobą w warcaby?

– Dobra.

– Mogę grać dzięki rękawiczkom, stojąc tutaj, albo włożę kombinezon i wejdę do twojego pokoiku. Co wolisz?

– Nie wiem.

– Jeśli chodzi o mnie, chciałbym być blisko ciebie. – Odwróciłem się do Beverly. – Czy ktoś mi może pomóc się ubrać? Minęło sporo czasu…

– Jasne.

– Za minutę wejdę do twojego pokoiku, Woody. – Uśmiechnąłem się do chłopca i wyszedłem na korytarz. Z sąsiedniego modułu dobiegała głośna muzyka. Zerknąłem do środka i dostrzegłem długie brązowe nogi zwisające z łóżka. Zajrzałem. Na pościeli siedział czarny, mniej więcej siedemnastoletni chłopiec. Patrzył w sufit, poruszał ciałem w rytm dźwięków, które pochodziły z magnetofonu ustawionego na jego nocnej szafce, nie zwracając uwagi na igły kroplówek wbite w obie ręce.

– Sam widziałeś – odezwała się Beverly głośno, usiłując przekrzyczeć hałas. – Jest taki, jak ci mówiłam. Słodki aniołek.

– Miłe dziecko – zgodziłem się.

– Rodzice twierdzą, że jest bardzo inteligentny. Chociaż wysoka gorączka zwala go z nóg, i tak doskonale się z nami komunikuje. Pielęgniarki go kochają… Z tego względu wszystkich nas niepokoi ryzyko przerwania kuracji.

– Zrobię, co będę mógł. Najpierw wprowadź mnie do niego.

Beverly zadzwoniła po pomoc i po chwili zjawiła się filigranowa filipińska pielęgniarka z paczką owiniętą w gruby brązowy papier, na którym przeczytałem napis: „Wyjałowiono”.

– Proszę zdjąć buty i stanąć tam – poleciła pielęgniarka. Choć maleńka, potrafiła wymusić posłuch. Wskazała na miejsce tuż za czerwoną strefą ochronną. Umyła ręce betadyną, włożyła wyjałowione rękawiczki. Następnie sprawdziła rękawiczki. Nie miały skaz, więc wyjęła z brązowego papieru kombinezon i umieściła go wewnątrz czerwonej strefy. W stanie złożonym kombinezon przywodził na myśl miech akordeonu. Po chwili mała kobietka znalazła otwory na stopy i kazała mi w nie wsunąć nogi. Ostrożnie przytrzymała brzegi i podciągnęła kombinezon w górę. Gdy byłem odziany, związała sznurki wokół mojej szyi. Była bardzo niska, musiała więc wspiąć się na palce, a ja – dla ułatwienia jej pracy – ugiąłem kolana.

– Dzięki. – Zachichotała. – Proszę niczego nie dotykać, póki nie włożę panu rękawic.

Robiła to bardzo szybko i wkrótce dłonie miałem powleczone cienkim plastikiem, usta zaś skryte za papierową maską. Kask – czy też kaptur wymodelowany z tego samego ciężkiego papieru co kombinezon i wykończony z przodu plastikową przezroczystą osłoną na twarz – nałożyła mi na głowę i przymocowała do kombinezonu za pomocą rzepów.

– Jak się pan czuje?

– Da się wytrzymać. – Kombinezon okazał się nieprzyjemnie gorący i wiedziałem, że mimo ciągłego przepływu chłodnego powietrza w module za kilka minut będę cały mokry od potu.

– Teraz może pan wejść. Wolno przebywać w środku nie dłużej niż pół godziny. Jest tam zegar. Może będziemy zbyt zajęci, by pamiętać o czasie, więc proszę na niego zerkać i opuścić moduł przed upływem wyznaczonego terminu.

– Oczywiście. – Odwróciłem się do Beverly. – Dziękuję ci za pomoc. Jak sądzisz, kiedy wrócą rodzice?

– Vangie, czy państwo Swope mówili, o której przyjdą?

Filipinka pokręciła przecząco głową.

– Zwykłe przychodzą rano… Mniej więcej o tej porze. Mogę zostawić im wiadomość, by do pana zadzwonili, doktorze…

– Delaware. Powiedz im lepiej, że będę tutaj jutro o ósmej trzydzieści. Niech poczekają, jeśli przyjdą wcześniej.

– O ósmej trzydzieści powinien ich pan złapać.

– Czekaj – wtrąciła Beverly – przecież zostawili mi numer telefonu. Zatrzymali się w jakimś motelu na zachodniej stronie. Zadzwonię i zostawię im wiadomość. Jeśli zjawią się dzisiaj, przyjedziesz ponownie?

Zastanowiłem się. Właściwie nie miałem żadnych spraw, które nie mogłyby poczekać do jutra.

– Jasne. Zadzwoń do mojej centrali. Telefonistki będą wiedziały, gdzie mnie znaleźć. – Podyktowałem jej numer.

– No dobrze, a teraz wejdź już do modułu, póki nie ma na tobie zarazków. Do zobaczenia.

Zarzuciła na ramię wielką torebkę i wyszła.

Wszedłem do modułu.

Woody usiadł i ciemnymi oczyma mnie obserwował.

– Wyglądam jak kosmonauta, co?

– Wiem, kim pan jest – oświadczył poważnie. – Każdy wygląda inaczej.

– To doskonale. Ja zawsze mam kłopoty z rozpoznawaniem ludzi, gdy włożą inne ubranie.

– Musi pan patrzeć na nich z bliska.

– Rozumiem. Dziękuję za radę.

Wziąłem pudełko z warcabami i rozłożyłem planszę na przenośnym stoliczku, umieszczonym w poprzek łóżka.

– Jaki kolor wybierasz?

– Nie wiem.

– Chyba czarne zaczynają. Chcesz zaczynać?

– Tak.

Grał dobrze, jak na swój wiek, potrafił myśleć, planować i przewidywać moje posunięcia. Bystry dzieciak.

Parę razy próbowałem wciągnąć go w rozmowę, ale mnie zignorował. Nie z powodu nieśmiałości lub braku dobrych manier. Po prostu całą uwagę skupiał na planszy i nawet nie słyszał mojego głosu. Kiedy zrobił ruch i opadł na poduszki, spojrzał na mnie z powagą i powiedział słabym głosikiem: