Выбрать главу

– Teraz twoja kolej!

Byliśmy w połowie partii, pochłonięci grą, gdy nagle Woody chwycił się kurczowo za brzuch i krzyknął z bólu.

Pomogłem mu się położyć i dotknąłem jego czoła. Było zbyt ciepłe.

– Brzuszek cię boli, tak?

Skinął głową i potarł oczy grzbietem dłoni.

Nacisnąłem dzwonek. Vangie natychmiast pojawiła się po drugiej stronie plastikowej ścianki.

– Boli go brzuch. I gorączkuje – wyjaśniłem.

Zmarszczyła brwi i zniknęła. Gdy wróciła, w odzianej w rękawiczkę dłoni trzymała kubek płynnego acetominofenu.

– Proszę przesunąć w moją stronę tamten stoliczek. Postawiła lekarstwo na płycie z laminatu.

– Niech je pan weźmie i poda chłopcu. Lekarz pojawi się w ciągu godziny, by go obejrzeć.

Wróciłem do łóżka chłopca, podparłem mu głowę jedną ręką, drugą przytrzymałem płyn przy jego ustach.

– Otwórz usta, Woody. Po zażyciu lekarstwa przestanie cię boleć.

– Dobrze, panie doktorze.

– Teraz powinieneś odpocząć. Przerywamy grę.

Pokiwał głową.

– Remis?

– Tak sądzę. Chociaż pod koniec chyba zaczynałeś wygrywać. Chętnie wrócę i zagram z tobą jeszcze raz.

– Dobrze. – Zamknął oczy.

– Na razie odpocznij.

Zanim wyszedłem z oddziału, zrzuciłem fartuch i ponownie zajrzałem do chłopca – spał spokojnie z lekko rozchylonymi ustami.

5

Następnego ranka pojechałem na wschód Bulwarem Zachodzącego Słońca pod niebem poprzecinanym strzępiastymi chmurami. Wspominałem sny z ubiegłej nocy – nawiedziły mnie te same straszliwe, mroczne omamy, które męczyły mnie przed laty podczas pierwszych miesięcy pracy na onkologii. Musiał wówczas minąć rok, zanim poradziłem sobie z tymi demonami, ale – jak się teraz okazywało – wcale nie przegnałem, ich na dobre; po prostu zaczaiły się w mojej podświadomości, stale gotowe do ataku.

Czułem do Raoula żal, że ponownie wciągnął mnie do tego.

Dzieci nie powinny chorować na raka!

Nikt nie powinien…

Choroby, które ogólnie nazywamy nowotworami, to prawdziwy Armagedon. Komórki rakowe atakują ciało w głodnym obłędzie, poniewierają je, gwałcą, trawią, mordują… Potworne, oszalałe komórki… naszego własnego ciała.

Wsunąłem do samochodowego magnetofonu kasetę z muzyką Lenny’ego Breaua. Miałem nadzieję, że genialny wirtuoz gitary pomoże mi zapomnieć o plastikowych pokoikach, łysych dzieciach i jednym małym chłopcu z czarnymi kędziorkami i czającym się w oczach pytaniem: „Dlaczego właśnie ja?” Niestety, przed oczami ciągle miałem jego twarz i twarze innych chorych dzieci, które wcześniej poznałem. Przesuwały się przez mój mózg, błagając o ratunek…

Byłem w takim stanie umysłu, że nie drażnił mnie nawet widok na wpół nagich prostytutek przy wjeździe do Hollywood.

Ostatnie dwa kilometry Bulwaru pokonałem w ponurym nastroju, zaparkowałem samochód na parkingu dla lekarzy i wszedłem do szpitala z opuszczoną głową, nie reagując na pozdrowienia mijanych ludzi.

Wspiąłem się schodami na czwarte piętro, gdzie znajdował się oddział onkologiczny, i w połowie korytarza usłyszałem awanturę.

Raoul stał plecami do modułu. Z wybałuszonymi oczyma na przemian przeklinał szybko po hiszpańsku i krzyczał po angielsku na troje ludzi.

Beverly Lucas przyciskała torebkę do piersi niczym tarczę. Drżały jej ręce i wpatrywała się w jakiś daleki punkt za plecami ubranego w biały fartuch Melendeza-Lyncha, przygryzając nerwowo wargę.

Na twarzy Ellen Beckwith dostrzegłem zaskoczenie. Widać było, że chętnie przyzna się do każdej zbrodni, której nie popełniła.

Trzecią osobą był tu wysoki kudłaty mężczyzna o twarzy przypominającej pysk ogara i zezowatych oczach łypiących spod obwisłych powiek. Miał biały fartuch zarzucony niedbale na wytarte dżinsy i zbyt jaskrawą koszulę. Pasek z wielką sprzączką w kształcie indiańskiego wodza wbijał się w miękkie brzuszysko. Mężczyzna miał ogromne stopy, a palce nóg tak długie, że łatwo mógłby nimi chwytać różne przedmioty. Widziałem je dokładnie, ponieważ nosił meksykańskie sandały zwane huaraches i nie miał skarpet. Jego twarz była gładko ogolona, blada, otoczona długimi do ramion kudłatymi włosami – jasno-kasztanowymi, upstrzonymi siwizną. Na jego szyi o nieco już obwisłej skórze dostrzegłem naszyjnik z muszelek.

Mężczyzna stał w obojętnej pozie, patrząc beznamiętnie zmrużonymi oczyma.

Raoul zauważył mnie i przerwał kazanie.

– Zniknął.

Wskazał na plastikowe pomieszczenie, gdzie niecałe dwadzieścia cztery godziny temu grałem w warcaby z chorym dzieckiem. Teraz łóżko było puste.

– Sprzątnęli go sprzed nosa tym tak zwanym profesjonalistom! – Pogardliwie machnął ręką.

– Może porozmawiamy o tym gdzie indziej – zaproponowałem.

Czarny nastolatek w sąsiednim module spoglądał przez przezroczystą ścianę z zaciekawieniem i niepokojem.

Raoul zignorował moją sugestię.

– Odważyli się na to, wyobrażasz sobie?! Szarlatani! Przebrali się za techników od rentgena i go porwali. Oczywiście, gdyby niektórzy z tu obecnych potrafili czytać kartę pacjenta i grafik zabiegów, zauważyliby, że nikt nie zlecał wykonania zdjęć rentgenowskich, a wówczas mogliby zapobiec tej straszliwej zbrodni!

Kierował teraz swoje słowa do korpulentnej pielęgniarki, która wyraźnie była bliska łez. Wysoki mężczyzna otrząsnął się z otępienia i spróbował ją wybawić z opresji.

– Nie możesz oczekiwać od pielęgniarek, że będą się zachowywały jak policjanci – powiedział z ledwie wyczuwalnym francuskim akcentem.

Raoul natarł na niego.

– Hola, mój panie! Zachowaj dla siebie te swoje cholerne uwagi! Gdybyś miał trochę więcej pojęcia o medycynie, uniknęlibyśmy tego wszystkiego! „Jak policjanci”, też coś. Jeśli to słowo oznacza czujność, troskę, zapewnienie bezpieczeństwa i ochronę pacjenta przed porwaniem, niech pielęgniarki staną się policjantami! Niech myślą jak gliniarze, ot co! Nie jesteś w indiańskim rezerwacie, Valcroix! Masz do czynienia z chorobami zagrażającymi życiu i z poczynaniami, które utrudniają nam ich leczenie. Tu trzeba używać mózgu otrzymanego od Boga, wyciągać wnioski, dedukować i podejmować decyzje! Na moim oddziale ludzie muszą ze sobą współpracować. Tu trzeba mieć oczy i uszy otwarte, to nie dworzec autobusowy, gdzie każdy może sobie wchodzić i wychodzić kiedy chce!

Kanadyjczyk zareagował szerokim uśmiechem, po czym ponownie zapadł w trans.

Raoul obrzucił go piorunującym spojrzeniem. Chyba był gotów rzucić się na niego z pięściami. Szczupły Murzynek obserwował tę scenę ze swojego plastikowego pokoiku szeroko otwartymi z przerażenia oczyma. Matka, która odwiedzała dziecko w trzecim module, patrzyła na nich przez chwilę, a potem zaciągnęła zasłonę.

Wziąłem Melendeza-Lyncha pod ramię i zaprowadziłem do dyżurki pielęgniarek. Filipinka akurat wpisywała dane do kart pacjentów. Gdy nas zobaczyła, chwyciła papiery i pospiesznie wyszła.

Raoul wziął z biurka ołówek i złamał go w palcach, po czym rzucił kawałki na podłogę i kopnął je w kąt pokoju.

– Co za drań! Jakim trzeba być arogantem, by dyskutować ze mną w obecności personelu pomocniczego. Rozwiążę kontrakt z nim i pozbędę się go raz na zawsze.

Otarł ręką czoło. Przez chwilę żuł wąsa i szczypał policzki, aż jego smagła cera się zaróżowiła.

– Zabrali go – powiedział. – Tak po prostu zabrali. I już.

– Co mogę w tej sprawie zrobić?

– Wiesz, czego chcę? Chciałbym dorwać tych z Dotknięcia. Udusiłbym ich gołymi rękami…

Podniosłem słuchawkę.