Выбрать главу

– Proszę posłuchać – upierał się Milo. – Okazała nam pani bardzo niewielką pomoc, więc proszę nie udawać Świętego Mikołaja. Na zewnątrz jest strasznie gorąco, a pani ma u siebie klimatyzację i fantastyczny widoczek. Po co się pocić na posterunku, czekając… kto wie, jak długo… na adwokata? – Uśmiechnął się. – Może jednak poda nam pani nazwisko interesującego nas młodzieńca?

Mętne oczka zwęziły się do szparek i twarz kobiety przypominała teraz ryj wieprza. Jan Rambo nacisnęła guzik i w progu zjawił się olbrzym Leon.

– Który chłopak pracował z tą małą rudą Swope?

– Doug – odparł bez wahania ochroniarz.

– Nazwisko – warknęła.

– Carmichael. Douglas Carmichael.

Zwróciła się do nas.

– W porządku?

– Akta. – Milo ostentacyjnie wyciągnął rękę.

– Wyjmij je – poleciła Jamajczykowi. – Niech sobie na nie popatrzą.

Mój przyjaciel odebrał od wielkoluda teczkę i ruszyliśmy do drzwi.

– Hej, poczekajcie! – zaprotestowała kobieta. – To mój człowiek. Nadal tu pracuje. Nie możecie zabrać jego akt!

– Zrobię ksero i odeślemy pani oryginał.

Miała ochotę protestować, lecz przerwała w połowie zdania. Gdy wyszliśmy z gabinetu, usłyszałem, jak krzyczy na Leona.

8

Według akt Doug Carmichael mieszkał w górnej części Venice, blisko Mariny. Milo kazał mi zadzwonić do niego z budki telefonicznej nieopodal Bundy, podczas gdy sam sprawdzał przez policyjne radio, czy pojawiły się nowe informacje na temat Swope’ów.

U Carmichaela odezwała się automatyczna sekretarka. Na tle muzyczki granej na gitarze klasycznej usłyszałem głęboki baryton: „Cześć, mówi Doug”, po czym przez chwilę zapewniał mnie, że koniecznie powinienem pozostawić wiadomość, która jest niezbędna dla jego „dobrego samopoczucia”. Poczekałem na sygnał, po czym powiedziałem, że „koniecznie” musi zadzwonić do detektywa Sturgisa z Wydziału Policji Zachodniego Los Angeles. Podałem numer Mila.

Wróciłem do auta. Mój przyjaciel siedział z zamkniętymi oczami rozparty w fotelu.

– Dowiedziałeś się czegoś? – spytał.

– Zostawiłem wiadomość na sekretarce.

– Ach, te maszyny. U mnie również wielkie zero. Nikogo z rodziny Swope’ów nie widziano stąd aż do San Ysidro.

– Ziewnął i uruchomił silnik. – No to w drogę – mruknął i włączył się w strumień samochodów jadących na wschód.

– Nie jadłem od szóstej. Co wolisz, wczesną kolację czy późny lunch?

Znajdowaliśmy się parę kilometrów od oceanu, lecz łagodny wschodni wiatr ciągle przynosił nam słony zapach morskiej wody.

– Co powiesz na rybę?

– Świetnie.

Dotarliśmy do maleńkiego lokalu na Ocean Avenue przy wejściu na molo. Restaurację urządzono w stylu lat trzydziestych. W porze kolacji trudno znaleźć tu miejsce na parkingu wśród dziesiątków rollsów, mercedesów i jaguarów. Nie uznaje się tu rezerwacji ani kart kredytowych, lecz amatorzy owoców morza cierpliwie czekają na stolik i nie odstrasza ich konieczność płacenia gotówką. Podczas lunchu jest tu o wiele luźniej, toteż natychmiast wskazano nam narożny stolik.

Milo wypił dwie szklanki soku bez cukru ze świeżo wyciśniętych owoców, ja zaś zamówiłem sobie grolscha.

– Próbuję żyć zdrowiej – wyjaśnił, podnosząc szklankę. – Rick zajął się moim zdrowiem. Wygłosił mi kazanie i pokazał zdjęcie wątroby alkoholika.

– Cudownie. Widzę, że doskonała z was para. Mam nadzieję, że pomieszkacie razem przez jakiś czas.

Chrząknął nieco zmieszany.

Kelnerka, wesoła Latynoska, poinformowała nas, że dziś rano dostarczono im białego tuńczyka z San Diego. Zamówiliśmy go. Podano nam rybę z grilla z pieczonymi ziemniakami, cukinią na parze i kromkami razowego pieczywa.

Milo zjadł, napił się soku i wyjrzał przez okno. Ponad dachami starych budynków srebrzyście połyskiwał ocean.

– Jak ci się żyje? – spytał.

– Nieźle.

– Miałeś jakieś wiadomości od Robin?

– Kilka dni temu dostałem od niej kartkę. Nocny widoczek Ginzy, ulicy w Tokio. Japończycy podejmują ją wystawnymi kolacyjkami i spełniają wszystkie jej zachcianki. Nie wiedziałem, że tak tam rozpieszczają kobiety.

– Czego właściwie od niej chcą? – spytał.

– Robin zaprojektowała nowa gitarę dla Rockin’Billy’ego Orleansa, na której on zagrał w Madison Square Garden. Podczas wywiadu po koncercie zachwalał gitarę i fantastyczną lutniczkę, która ją stworzyła. Amerykański reporter przekazał te informacje Japończykom. A ci zdecydowali, że gitarę można by produkować masowo, reklamując jako model Billy’ego Orleansa. I zaprosili Robin do siebie na rozmowy.

– Może już niedługo twoja pani będzie cię utrzymywać, co?

– Może – odburknąłem ponuro i kiwnąłem na kelnera, by przyniósł mi następne piwo.

– Widzę, że naprawdę cieszy cię ta perspektywa – powiedział.

– Cieszę się, że Robin jest szczęśliwa – zapewniłem go szybko. – Ma przed sobą szansę, na którą od dawna czekała. Strasznie za nią tęsknię. Nigdy nie rozstawaliśmy się na tak długo i widzę, że już mi nie odpowiada życie w samotności.

– Tylko o to chodzi? – spytał, podnosząc widelec.

Popatrzyłem na niego ostro.

– A o co jeszcze?

– No cóż, może moje podejrzenia są całkowicie bezpodstawne, drogi doktorku, wydaje mi się wszakże, że po Japonii wasz związek może wkroczyć w zupełnie nowy etap.

– Jaki?

– Przez parę ostatnich lat zwykle ty za wszystko płaciłeś, zgadza się? Robin starczało na przeciętne życie, ale powiedz mi, kto płacił za te wszystkie ekstradodatki: wakacje na Maui, bilety do teatru, ten niewiarygodny ogród… No, kto za to płacił?

– Och, to nie ma znaczenia – odwarknąłem poirytowany.

– Ależ ma, ponieważ mimo wszystkiego, co mówiłeś, wasz układ był tradycyjny. Teraz Robin dostała szansę i może się stać prawdziwą kobietą biznesu. Gdy odniesie sukces, wasza sytuacja diametralnie się zmieni.

– Potrafię sobie z tym poradzić.

– Nie wątpię. Zapomnij, że o tym mówiłem.

– A w ogóle o czymś mówiłeś? – Siliłem się na dowcip, ale jakoś nagle kompletnie straciłem apetyt. Odsunąłem jedzenie i skupiłem wzrok na stadku mew opadających ku molo po karmę rozrzucaną przez turystów. – Ty wścibski łajdaku. Czasami jesteś nie do wytrzymania.

Wyciągnął rękę przez stolik i poklepał mnie po ramieniu.

– Nie jesteś zbyt dobrym aktorem. Wszystko wyraźnie widać na twojej twarzy.

Oparłem podbródek na dłoniach.

– A świat był taki prosty. Robin wprawdzie wprowadziła się do mnie, ale zostawiła sobie własne mieszkanie. Byliśmy dumni, że stać nas na tolerancję, i ceniliśmy sobie wolność. Ostatnio zaczęliśmy nawet rozmawiać o małżeństwie i dzieciach. Życie wyglądało wspaniale, oboje podążaliśmy tym samym tempem, wspólnie podejmowaliśmy decyzje. A teraz… – Wzruszyłem ramionami. – Kto wie, co będzie teraz? – Łyknąłem holenderskiego piwa. – Powiem ci coś, Milo. Nie piszą o tym w książkach psychologicznych, lecz istnieje coś takiego jak pragnienie ojcostwa i w wieku trzydziestu pięciu lat właśnie zacząłem je odczuwać.

– Wiem – odparł. – Ja również to czuję.

Mimowolnie obrzuciłem go zaskoczonym spojrzeniem.

– I co się tak gapisz? Wiem, że sprawa jest przegrana, a jednak dużo o tym myślę.

– Nigdy nic nie wiadomo. Urząd adopcyjny staje się coraz bardziej liberalny.

Poluźnił trochę pasek od spodni i posmarował masłem kromkę chleba.

– Ale nie aż tak! – Roześmiał się. – Poza tym Rick i ja nie spełniamy podstawowych warunków dla macierzyństwa… czy jak to nazwać. Możesz sobie wyobrazić, jak robię zakupy w sklepie dla dzieci, a mój grymaśny doktorek zmienia pieluszki?