Выбрать главу

Chwycił biały kitel, przerzucił go sobie przez ramię, odwrócił się plecami i odszedł bez słowa. Zostałem przy stoliku i obserwowałem go. Poruszał bezgłośnie ustami, jakby się modlił.

Było już po dwudziestej, gdy wreszcie dotarłem do Beverly Glen. Mój dom stoi na szczycie starej, zapomnianej przez wszystkich trasy do jazdy konnej. Droga jest nie oświetlona, wije się niczym serpentyna, lecz doskonale znam każdy jej zakręt. W skrzynce pocztowej czekał na mnie list od Robin. Początkowo bardzo się ucieszyłem, jednakże gdy czytałem go po raz czwarty, zawładnęło mną otępiające przygnębienie.

Było zbyt późno, by nakarmić koi, więc po gorącej kąpieli włożyłem stary żółty szlafrok, nalałem sobie brandy i wszedłem ze szklaneczką do biblioteki tuż obok sypialni. Skończyłem lekturę raportów sądowych, potem usadowiłem się w ulubionym fotelu i przejrzałem stos książek, które miałem ochotę przeczytać.

Jako pierwszy trafił mi do ręki album fotografii Diane Arbus, ale okropne portrety karłów, ludzkich wraków, kalek i rannych jedynie pogłębiły moją depresję. Następnych parę książek okazało się niewiele lepszych, toteż poszedłem na piętro z gitarą, usiadłem i ze wzrokiem wbitym, w gwiazdy zmusiłem się do grania w tonacji durowej.

10

Następnego ranka wyszedłem na taras po gazetę i znalazłem „prezent”. Oślizgły, spuchnięty. Martwy szczur.

Z jego szyi zwisała pętla konopnego sznura. Miał otwarte, zamglone oczy i matowe futro. Przednie łapy zastygły jakby niemal w prośbie. W półotwartym pysku widać było żółtawe przednie zęby.

Pod zwłokami leżał kawałek papieru. Pomagając sobie „Timesem”, odepchnąłem szczura, który stawiał pewien opór. Wreszcie przesunął się niczym krążek hokejowy na krawędź tarasu.

Wiadomość przypominała mi te, które widywałem w starych filmach gangsterskich – wycięte z czasopism litery układały się w napis:

„To dla ciebie, pazerny psychiatro”.

I tak domyślałem się nadawcy, ale po przeczytaniu tych słów nie miałem już cienia wątpliwości.

Poświęciwszy znaczną część gazety, owinąłem nią szczura i zaniosłem do śmietnika. Następnie wszedłem do domu i zadzwoniłem do Mala Worthy’ego.

– Wiem, wiem – powiedział pierwszy – również dostałem śmierdzącą przesyłkę. Jakiego koloru był twój szczur?

– Brązowawoszary, z pętlą wokół szyi.

– Możesz się uważać za szczęśliwca. Mój przyszedł bez głowy, w pudełku. Omal nie straciłem przez niego cholernie dobrej listonoszki. Biedna kobieta ciągle myje ręce. Ciekawe, co dostał Daschoff? Szczuroburgera?

Mimo woli aż zadrżałem, słysząc jego słowa.

– Od początku wiedziałem, że Moody jest szaleńcem – zauważył.

– Skąd wiedział, gdzie mieszkam?

– Może sąd nieopatrznie zamieścił twój adres na ekspertyzie psychologicznej.

– Cholera, to rzeczywiście możliwe. Co dostała żona?

– Nic. Rozumiesz coś z tego?

– Szaleńcy rzadko postępują sensownie. Jak powinniśmy zareagować?

– Już zacząłem szkicować nakaz, dzięki któremu facet nie będzie mógł się zbliżyć na kilometr ani do ciebie, ani do mnie. Jednak, szczerze mówiąc, nie zdołamy się uchronić przed jego dalszymi wyskokami. Chyba że ktoś go przyłapie na gorącym uczynku… Tak, wtedy to będzie zupełnie inna historia.

– Nie jest to pocieszające, Malcolmie.

– Na tym polega demokracja, mój przyjacielu – przerwał.

– Nagrywasz naszą rozmowę?

– Oczywiście, że nie.

– Tylko sprawdzam. Jest też inna możliwość, ale wydaje mi się zbyt ryzykowna. Najpierw trzeba zakończyć sprawę rozwodu.

– O czym mówisz?

– Znam kogoś, kto za pięćset dolarów tak go poharata, że facet już nigdy nie zdoła się wysikać bez potwornego bólu.

– Demokracja, co?

Roześmiał się.

– Wolny rynek. Praca dla każdego. Przedstawiłem ci tylko jedną z możliwości.

– Daj spokój, Mal.

– Nie bój się, Alex. Jedynie teoretyzuję.

– Co z policją?

– Zapomnij o policji. Nie mamy żadnych dowodów, że prezencik przysłał nam Moody. A nie będziemy chyba zdejmować odcisków palców ze szczura, zresztą wysyłanie gryzoni przyjaciołom nie podpada pod żaden paragraf. Może – ponownie się roześmiał – trzeba by zawiadomić Towarzystwo Opieki nad Zwierzętami. Wyobrażasz sobie karę dla niego? Sroga reprymenda i noc w schronisku?

– Pojedziemy przynajmniej z nim porozmawiać?

– Lepiej nie. Gdyby bardziej otwarcie nam groził, wówczas byłoby to możliwe. A na policję nie pójdę, bo nie mam ochoty rozbawiać policjantów, którzy nie cierpią prawników tak samo jak Moody. Nieźle się uśmieją, gdy im powiem, że dostałem prezent z podpisem: „To dla ciebie, pieprzony kanciarzu”. Powiadomię ich o incydencie, niech informacja o nim trafi do akt, lecz nie liczę na żadną pomoc.

– Mam przyjaciela w policji.

– Wszyscy mundurowi są tacy sami.

– A detektywi?

– Och, detektywi to co innego. Zadzwoń do niego. Jeśli wolisz, żebym ja z nim porozmawiał, chętnie to zrobię.

– Poradzę sobie.

– Świetnie. Zawiadom mnie o wynikach. Przepraszam cię za kłopot. – Odniosłem wrażenie, że bardzo chce już zakończyć rozmowę. Był doskonale opłacany – za minutę pracy dostawał jakieś trzy i pół dolara – i zapewne nie miał ochoty tracić cennego czasu na telefoniczne pogawędki.

– Jeszcze jedna sprawa, Mal.

– O co chodzi?

– Zadzwoń do sędzi. Jeśli do tej pory nie otrzymała takiej paskudnej przesyłki, ostrzeż ją. W każdej chwili może dostać szczura.

– Już dzwoniłem do strażnika sądowego. Zapewnił mnie, że wszystkiego dopilnuje.

– Opisz mi tego dupka najdokładniej, jak potrafisz – polecił Milo.

– Prawie mojego wzrostu i budowy. Czyli około metra osiemdziesięciu, jakieś osiemdziesiąt kilo wagi. Kościsty, muskularny. Pociągła twarz, czerwonawa opalenizna, jaką miewają robotnicy na budowach, wydatny nos, kwadratowa szczęka. Nosi indiańską biżuterię, na każdej ręce po jednym pierścionku. Skorpion i wąż. Dwa tatuaże na lewym ramieniu. Ubiera się byle jak.

– Oczy?

– Brązowe. Przekrwione. Niedzielny pijak. Brązowe włosy zaczesane do tyłu, tłusta, pryszczata cera.

– Gdzie mieszka? W motelu Bedabye?

– W każdym razie mieszkał tam jeszcze kilka dni temu. Teraz być może sypia w swoim pikapie.

– Znam paru facetów w wydziale na podgórzu. Jeśli uda mi się namówić jednego z nich do pogawędki z Moodym, twoje kłopoty się skończą. To facet o nazwisku Fordebrand. Ma najbardziej cuchnący oddech na świecie. Pięć minut twarzą w twarz z nim i ten dupek Moody pożałuje, że żyje.

Roześmiałem się nieszczerze.

– Popsuł ci humor tym szczurem, co?

– Miewałem lepsze poranki.

– Jeśli cię przestraszył i chcesz pomieszkać przez jakiś czas u mnie, nie mam nic przeciwko temu.

– Dzięki, nie ma takiej potrzeby.

– Gdybyś jednak zmienił zamiar, zawiadom mnie. Tymczasem bądź ostrożny. Może ten facet jest tylko przemądrzałym dupkiem, ale nie trzeba było rozmawiać z nim o szaleństwie. Miej oczy otwarte, kolego.

Większą część dnia spędziłem na zwykłych zajęciach, próbach zapomnienia i odprężenia się. Niestety, pozostawałem w nastroju, który nazywam „stanem karate”, charakteryzującym się podwyższonym poziomem czujności percepcyjnej. Mam wówczas bardzo wyostrzone zmysły – wręcz o krok od paranoi – świat nie wydaje mi się już normalny.

W tym okresie unikam alkoholu i tłustego jedzenia, wykonuję ćwiczenia rozciągające i ćwiczę kata - taneczne układy karate – aż do wyczerpania. Później relaksuję się półgodzinną autohipnozą i nakazuję sobie powrót do normalnego stanu.