Выбрать главу

– Rozumiem. Detektyw Sturgis uprzedził mnie, że doktor Melendez-Lynch wszczął bójkę z członkami sekty Dotknięcie, którzy w obronie własnej trochę go poturbowali.

Szeryf skrzywił się w uśmiechu.

– Można tak to ująć. Z tego, co słyszałem, doktor Lynch jest sławnym człowiekiem – zauważył sceptycznie.

– Tak, jest ekspertem o międzynarodowej sławie w sprawach dziecięcych nowotworów.

Houten rzucił kolejne spojrzenie za okno. Na ścianie za biurkiem zauważyłem wiszący dyplom. Na jednym ze stanowych college’ów szeryf uzyskał licencjat z kryminologii.

– Rak. – Wymówił to słowo bardzo cicho. – Moja żona miała raka. Dziesięć lat temu. Zżerał ją niczym dzikie zwierzę, a potem zabił. Lekarze nic nam nie powiedzieli. Do końca ukrywali się za swoim żargonem.

Jego uśmiech mnie przeraził.

– A jednak – ciągnął – nie przypominam sobie wśród nich nikogo takiego jak doktor Lynch.

– Jest jedyny w swoim rodzaju, szeryfie.

– Chyba ma zbyt wielki temperament. Skąd pochodzi, z Gwatemali?

– Z Kuby.

– Wszystko jedno. Latynoski temperament!

– Niech mi pan wierzy, że takie zachowanie jest dla niego zupełnie nietypowe. Z tego, co wiem, nigdy nie miał kłopotów z prawem.

– Zgadza się, doktorze. Przejrzeliśmy jego akta w komputerze. Oto jeden z powodów, dla których chcę go potraktować łagodnie. Zapłaci grzywnę i go wypuszczę. Jestem wyrozumiały, choć mógłbym go przez jakiś czas przetrzymać. Sporo na niego mam: wkroczenie na teren prywatny, napaść, zniszczenie mienia, stawianie oporu policji. Nawet nie wspomnę o uszkodzeniu bramy, w którą wjechał samochodem. Jednakże sąd okręgowy nie działa aż do zimy, więc musielibyśmy odstawić gagatka do San Diego. To zbyt skomplikowane.

– Doceniam pańską wyrozumiałość i jestem gotów wypisać czek za wyrządzone szkody.

Pokiwał głową, wyjął papierosa i podszedł do telefonu.

– Walt, wypisz grzywnę dla doktora Lyncha. Dołącz kwotę za uszkodzenie bramy… Nie ma potrzeby, doktor Delaware przyjdzie i zapłaci. – Rzucił okiem w moim kierunku. – Przyjmij czek, facet wygląda na uczciwego. Wyjdzie niezła sumka – oświadczył, gdy odwiesił słuchawkę. – Pański przyjaciel narobił nam sporo kłopotów.

– Prawdopodobnie był w szoku, kiedy dowiedział się o morderstwie Swope’ów.

– Wszyscy byliśmy w szoku, doktorze. W tym miasteczku mieszka tysiąc dziewięćset siedem osób, nie licząc imigrantów. Wszyscy się znają. Wczoraj na znak żałoby opuściliśmy flagę do połowy masztu. Choroba małego Woody’ego była prawdziwym ciosem dla nas wszystkich. A teraz coś takiego…

Słońce przesunęło się i zalało swoim blaskiem biuro. Houten spoglądał przez zmrużone oczy. Pod krzaczastymi brwiami pozostały jedynie szparki.

– Doktor Lynch najwyraźniej wbił sobie do głowy, że dzieci przebywają tutaj, w Ustroniu – powiedział to takim tonem, jakby mnie sprawdzał. Nie dałem się sprowokować.

– A pan uważa, że to wykluczone – odparowałem.

– Oczywiście, że tak! Ludzie z Dotknięcia są… no, są jacyś dziwni, ale to nie przestępcy. Kiedy nasi mieszkańcy dowiedzieli się, kto kupił stary klasztor, zrobiła się niezła wrzawa. – Uśmiechnął się sennie. – Farmerzy bywają konserwatywni, więc musiałem ich trochę dokształcić. Tego dnia, gdy sekta przybyła do miasta, nasi ludzie po prostu stali, gapili się i wskazywali ich palcami. Jakby przyjechał cyrk. Od razu poszedłem porozmawiać z panem Matthiasem. Poprosiłem go o wyrozumiałość i poleciłem, żeby popierał lokalne biznesy i od czasu do czasu dał jakiś datek na kościół.

Ta strategia skojarzyła mi się z opisaną przez Setha Fiacre’a.

– Są tutaj już trzy lata i nigdy nie było żadnych problemów. Ludzie przyzwyczaili się do nich. Wpadam czasami do klasztoru, aby nasi mieszkańcy wiedzieli, że za jego bramą nie są odprawiane żadne czary. Przybysze pozostali równie dziwni jak pierwszego dnia, ale to wszystko. Dziwacy, lecz z pewnością nie kryminaliści. Gdyby doszło do przestępstwa, wiedziałbym o tym.

– Nie ma najmniejszej nadziei, że Woody i Nona mogą gdzieś tutaj przebywać?

Zapalił kolejnego papierosa i zmierzył mnie chłodnym spojrzeniem.

– Te dzieci dorastały tutaj. Bawiły się na naszych łąkach, biegały po błotnistych drogach i nigdy nic się im nie stało.

A wystarczyła jedna wycieczka do dużego miasta i sytuacja diametralnie się zmieniła. Małe miasteczko jest jak rodzina, doktorze. Nie mordujemy się nawzajem ani nie porywamy sobie dzieci.

Doświadczenie i studia powinny były go nauczyć, że rodzina jest kotłem, w którym kipi przemoc. Tak pomyślałem, ale się nie odezwałem.

– Chcę panu powiedzieć jeszcze jedną rzecz. Proszę mnie dokładnie wysłuchać i przekazać moje słowa doktorowi Lynchowi. – Wstał i stanął przed oknem. – Oto wielki ekran, na którym wyświetla się program pod tytułem La Vista. Czasem mam do czynienia z mydlaną operą, w inne dni z komedią. Raz na jakiś czas jest to przygodowy film akcji. Niezależnie od rodzaju zdarzeń, obserwuję je z uwagą. Każdego dnia.

– Rozumiem.

– Byłem przekonany, że mnie pan zrozumie, doktorze. Wziął kapelusz z wieszaka i włożył go.

– Zobaczmy, co słychać u eksperta o międzynarodowej sławie.

Rygiel na metalowych drzwiach hałaśliwie zareagował na klucz Houtena. Za drzwiami znajdowały się trzy cele w jednym rzędzie. Pomyślałem o modułach sterylnych na oddziale Zachodniego Centrum Pediatrycznego. W areszcie było wilgotno i parno. Pozbawiony okien areszt cuchnął odorem ludzkich ciał i samotnością.

– Jest w ostatniej celi – wyjaśnił Houten. Podążyłem za nim, spoglądając na jego wielkie buciory. Raoul siedział na metalowej ławce przymocowanej do ściany i tępo wpatrywał się w podłogę. Cela była klitką dwa metry na dwa, a na jej wyposażenie składało się przymocowane do ściany łóżko z cienkim poplamionym materacem, sedes bez pokrywy i ocynowana umywalka. Sądząc po zapachu, spłuczka nie była w najlepszym stanie.

Houten otworzył kratę kluczem i weszliśmy.

Więzień z trudem uniósł jedną powiekę. W miejscu drugiego oka widniała wielka fioletowa opuchlizna. Pod lewym uchem zauważyłem skorupę zaschniętej krwi. Pęknięta warga Raoula miała kolor surowego steku. W rozpiętej białej koszuli brakowało wielu guzików; dostrzegłem pod nią włochatą pierś z ciemnym siniakiem. Naderwany rękaw wisiał na kilku nitkach. Raoulowi zabrano pasek, krawat i sznurówki. Z oblepionych błotem butów ze skóry aligatora zwisały języki. Ich widok wydał mi się szczególnie żałosny.

– Chcieliśmy doprowadzić go do porządku – oznajmił Houten, widząc moje przerażenie – ale pański przyjaciel zdenerwował się, więc zostawiliśmy go w spokoju.

Raoul wymamrotał coś po hiszpańsku. Szeryf popatrzył na mnie z miną rodzica, który ma do czynienia z rozzłoszczonym dzieckiem.

– Może pan już wyjść, doktorze Lynch – powiedział. – Doktor Delaware odwiezie pana do domu. Może pan na własny koszt odholować samochód do Los Angeles albo zostawić go tutaj do naprawy. Zack Piersall zna się na zagranicznych autach…

– Nigdzie nie jadę – warknął Raoul.

– Doktorze Lynch…

– Nazywam się Melendez-Lynch i nie podoba mi się pańskie ciągłe skracanie mojego nazwiska. Nie wyjadę, póki prawda nie wyjdzie na jaw.

– Doktorze, grożą panu spore kłopoty. Pozwalam panu wyjechać po zapłaceniu grzywny, ponieważ tak będzie lepiej dla nas wszystkich. Wiem, że znajduje się pan w dużym stresie…

– Proszę nie traktować mnie protekcjonalnie, szeryfie. I niech pan przestanie kryć tych morderczych szarlatanów!

– Raoul… – odezwałem się.

– Nie, Alex, nic nie rozumiesz. Ci ludzie to imbecyle. Drzewo wiedzy mogłoby wykiełkować na ich progu, a oni nawet by tego nie spostrzegli.