Выбрать главу

Bystry strumyk okrążał ogrodzony teren niczym fosa. Ponad nim wznosił się łukowaty wiadukt, który przechodził w ścieżkę z czerwonej cegły. Przy ścieżce stała kamienna altanka opleciona winoroślą. Ciężkie rubinowe kiście winogron pięknie połyskiwały wśród zielonych liści.

Przed budynkami rozciągał się trawnik ocieniony przez stare dęby karłowate. Powykrzywiane drzewa wyglądały jak czarownice tańczące wokół ogromnej kamiennej urny z fontanną pośrodku. Dalej ciągnęły się pola uprawne. Rozpoznałem kukurydzę, ogórki, gaje cytrusowe i oliwne, pastwiska i winnice, lecz gatunków roślin uprawnych z pewnością było znacznie więcej. Na polach pracowała grupa biało ubranych ludzi. W oddali – niczym osy – brzęczały maszyny rolnicze.

– Sielski obrazek – powiedział Houten, podejmując wędrówkę.

– Piękny. Zupełnie z innej epoki.

Pokiwał głową.

– W dzieciństwie często wspinałem się na okoliczne wzgórza i podglądałem mnichów. Niezależnie od pogody nosili ciężkie brązowe habity. Nigdy nie rozmawiali z miastowymi i w ogóle nie chcieli mieć z nimi do czynienia. Bramy klasztoru zawsze pozostawały zamknięte.

– Pewnie dobrze się tu żyło.

– Niby dlaczego?

Wzruszyłem ramionami.

– Rozległe tereny, swoboda.

– Swoboda? – Na jego twarzy pojawił się pełen goryczy uśmiech. – Uprawa roli to niewolnicza praca.

Zacisnął szczęki i z nagłą złością kopnął przydrożny kamień. Uznałem, że chyba trafiłem w czuły punkt, więc szybko zmieniłem temat.

– Kiedy mnisi się wyprowadzili?

Zanim odpowiedział, zaciągnął się papierosem.

– Siedem lat temu. Ziemia zmarniała, zamieniła się w ugór. Rosły tu tylko jeżyny i dzikie krzewy. Kilka korporacji rozważało zakupienie tego terenu, na przykład z przeznaczeniem na uzdrowisko dla kierownictwa, jednak wszystkie wycofały się, tłumacząc, że budynki nie są przystosowane do takiego celu: pozbawione ogrzewania, mroczne pokoje zawsze przypominałyby cele, a całość wyglądałaby za bardzo kościelnie. Uznali, że koszt renowacji byłby zbyt wysoki.

– Miejsce to okazało się jednak idealne dla sekty Dotknięcie.

Houten wzruszył ramionami.

– Każdy powinien sobie znaleźć miejsce na tym świecie. Frontowe drzwi – lite drewno z szerokimi okuciami – były zwieńczone u góry łukiem. Weszliśmy do korytarza o białych ścianach i podłodze wyłożonej kostką brukową. Na środku znajdowały się ażurowe schody prowadzące na trzy kondygnacje pod szklaną kopułą. Witrażowe okna rzucały na podłogę kolorowe plamy. Poczułem ostry aromat kadzidła. Powietrze było zimne, niemal lodowate.

Kobieta po sześćdziesiątce siedziała przy drewnianym stoliku przed wielkimi drzwiami bliźniaczo podobnymi do frontowych. Ponad nimi znajdował się drewniany napis: „Sanktuarium”. Włosy kobiety były związane w koński ogon skórzanym paskiem. Miała na sobie workowatą suknię z surowej białej bawełny i sandały. Jej twarz była sympatyczna, choć nieco wyblakła, pozbawiona makijażu i jakichkolwiek ozdób. Mimo zaawansowanego wieku kobieta skojarzyła mi się z dobrze wychowaną uczennicą. Dłonie położyła na kolanach i uśmiechała się dobrotliwie.

– Dzień dobry, szeryfie.

– Witaj, Mario. Chciałbym się zobaczyć z Matthiasem.

Wstała z wdziękiem. Suknia sięgała jej za kolana.

– Czeka na panów.

Poprowadziła nas długim korytarzem ozdobionym jedynie ustawionymi co trzy metry palmami w donicach. Gdy dotarła do drzwi na końcu korytarza, otworzyła je i przytrzymała, dopóki nie weszliśmy.

W pomieszczeniu panował półmrok. Jego trzy ściany zajmowały półki z książkami. Podłogę wyłożono różowymi deskami. Zapach kadzidła był tu jeszcze silniejszy. Spodziewałem się biurka, ale w pokoju znajdowały się tylko trzy drewniane krzesła, tak ustawione, że tworzyły trójkąt równoramienny. U szczytu trójkąta siedział mężczyzna.

Był wysoki, chudy, z ostrymi rysami. Pod tuniką miał spodnie z tej samej surowej bawełny co sukienka Marii. Jego stopy były bose, a para sandałów stała na podłodze przy krześle. Przycięte krótko włosy mężczyzny miały odcień bursztynu, charakterystyczny dla siwiejących osób, które w dzieciństwie były jasnymi blondynami. Broda – o ton ciemniejsza, czyli jeszcze bardziej bursztynowa – sięgała mu aż do piersi, a on od czasu do czasu gładził ją niczym ulubionego zwierzaka.

Jego czoło było wysokie i sklepione, tuż pod linią włosów dostrzegłem bliznę długości kciuka. W głębokich oczodołach tonęły podobne do moich szarobłękitne oczy. Miałem jednak nadzieję, że w moich jest więcej ciepła.

– Proszę, siadajcie – odezwał się guru silnym metalicznym głosem.

– Matthiasie, proszę poznać doktora Delaware. Doktorze, to jest Szlachetny Matthias.

Co za pretensjonalny tytuł! Zerknąłem na szeryfa, szukając ironicznego uśmieszku, ale jego twarz pozostała śmiertelnie poważna.

Przywódca sekty ciągle gładził brodę. Siedział nieruchomo w pozie odpowiedniej do medytacji. Najwyraźniej milczenie go nie krępowało.

– Dzięki za współpracę – ciągnął Houten. – Mam nadzieję, że szybko zdołamy wyjaśnić całe to zamieszanie i uwolnimy was od naszej obecności.

Guru pokiwał brodą.

– Zrobimy wszystko, co może pomóc.

– Doktor Delaware chciałby zadać ci kilka pytań, a potem przejdziemy się wokół budynków.

Matthias nie zareagował. Szeryf odwrócił się do mnie.

– Proszę mówić, to pan ma sprawę.

– Panie Matthias… – zacząłem.

– Wystarczy Matthiasie. Staramy się unikać tytułów.

– Matthiasie, nie jestem tutaj, aby niepokoić ciebie ani twoich…

Przerwał mi machnięciem ręki.

– Jestem w pełni świadom celu twojej wizyty. Pytaj, o co chcesz.

– Dziękuję. Doktor Melendez-Lynch sądzi, że twoja sekta ma coś wspólnego z porwaniem Woody’ego Swope’a ze szpitala i z późniejszym zniknięciem całej rodziny.

– Cywilizacyjne szaleństwo – mruknął guru. – Szaleństwo. – Powtórzył to słowo, jakby sprawdzał, czy będzie się nadawało na mantrę.

– Chętnie wysłucham twojej hipotezy na ten temat.

Matthias zrobił głęboki wdech, zamknął oczy, po czym otworzył je i przemówił.

– Nie mogę ci pomóc. Swope’owie byli bardzo skrytymi ludźmi. Podobnie zresztą jak my. Ledwie ich znaliśmy. Owszem, dochodziło czasem do krótkich spotkań… Na przykład, gdy mijaliśmy się na drodze, wymienialiśmy grzecznościowe uśmiechy. Kilka razy kupiliśmy od nich nasiona. Pierwszego roku latem ich dziewczyna pracowała u nas jako pomywaczka.

– Sezonowa praca?

– Właśnie. Na początku nie byliśmy jeszcze samowystarczalni i zatrudnialiśmy do pomocy kilkanaście młodych osób spośród lokalnej społeczności. Dziewczyna, o ile sobie dobrze przypominam, usługiwała w kuchni. Sprzątała, zmywała naczynia, szorowała garnki, przygotowywała piec do użytku.

– Jakim była pracownikiem?

Uśmiech pojawił się na jego twarzy z brodą przypominającą watę cukrową.

– Jesteśmy raczej ascetami, jak na współczesne standardy. Większości młodych ludzi nie pociągałoby takie życie.

– Nona była… to znaczy jest – wtrącił szeryf – dziewczyną bardzo żywą.

Podtekst tych słów był dla mnie jasny – zdaniem Houtena Nona sprawiała problemy. Przypomniałem sobie opowieść Carmichaela o wieczorze kawalerskim. Tak spontaniczna dziewczyna mogła nieźle namieszać w środowisku, które preferowało dyscyplinę i purytanizm, choćby tylko pozorny. Podejrzewałem, że prowokowała mężczyzn, choć oczywiście żaden z nich otwarcie tego nie przyzna.