Выбрать главу

W poprzedniej „epoce”, to znaczy przed moją przedwczesną emeryturą, byłem zapracowanym samotnym facetem, który rzadko dysponował wolnym czasem. Jedną z nielicznych przyjemności, na jakie sobie wówczas pozwalałem, było oglądanie w niedzielne popołudnie, wylegując się w łóżku, jakiegoś filmu Desiree Layne i popijanie whisky Chivas.

Główny aktor się nie liczył, ważne były zbliżenia tych pięknych, złowrogich oczu i przypominających halki zwiewnych sukien. Jej głos ochrypły z namiętności…

Teraz, gdy siedziała nieruchomo niczym pomnik, bynajmniej nie kojarzyła się z namiętnością. Ubrana w biel, nieobecnie uśmiechnięta… prezentowała się tak cholernie niewinnie!

Ta siedziba sekty zaczynała mnie przerażać. Czułem się tu jak w gabinecie figur woskowych…

– Szlachetny Matthias powiedział nam, że masz do nas kilka pytań – zagaił Baron.

– Tak. Chciałbym usłyszeć szczegóły dotyczące waszej wizyty u Swope’ów. Jeśli poznamy wszystkie fakty, może łatwiej nam będzie znaleźć dzieci.

Zgodnie pokiwali głowami.

Milczałem, biorąc ich na przetrzymanie. W końcu popatrzyli po sobie i pierwsza odezwała się Delilah:

– Chcieliśmy jedynie pocieszyć tych biednych ludzi. Szlachetny Matthias polecił nam dostarczyć im owoce: pomarańcze, grejpfruty, brzoskwinie, śliwki… Najlepsze, jakie zdołaliśmy znaleźć. Owinęliśmy je w kolorowy papier i włożyliśmy do koszyka.

Przestała mówić i uśmiechnęła się, jakby jej opowieść wszystko wyjaśniła.

– Czy Swope’owie dobrze was przyjęli?

Jej oczy się rozszerzyły.

– Och, tak. Pani Swope zjadła śliwkę odmiany Santa Rosa… Od razu, na miejscu. Powiedziała, że jest pyszna.

Podczas szczebiotu Delilah rysy Barona stwardniały.

– Chcesz wiedzieć – wtrącił, gdy na moment umilkła – czy próbowaliśmy odwieść ich od leczenia chłopca, prawda?

Siedział nieruchomo, lecz w jego głosie wyczuwało się agresję.

– Matthias zapewnił mnie, że nie. Czy temat kuracji szpitalnej w ogóle się pojawił?

– Tak – odparł. – Matka skarżyła się na plastikowe pomieszczenie, mówiła, że czuje się odcięta od syna, że jej rodzina się rozpada…

– Wyjaśniła, co ma na myśli?

– Nie. Uznałem, że chodziło jej o fizyczną rozłąkę… Że cierpiała, ponieważ personel nie pozwalał jej dotknąć syna bez rękawiczek. A w pomieszczeniu wraz z dzieckiem mogła przebywać tylko jedna osoba.

Delilah skinęła głową na potwierdzenie.

– To takie sterylnie, lodowate miejsce – dodała. – Zarówno w sensie fizycznym, jak i duchowym. – Dla podkreślenia swoich słów lekko wzruszyła ramieniem. Tak, tak, kiedyś przecież była aktorką…

– Swope’owie czuli się jak przedmioty… Lekarze traktowali ich niczym powietrze – dorzucił Baron. – Szczególnie ten Kubańczyk.

– Biedny człowiek – zauważyła Delilah. – Widziałam go, jak szedł tamtego ranka, i nie mogłam się powstrzymać przed współczuciem dla niego. Mężczyzna z taką nadwagą, czerwony jak burak… Chyba ma wysokie ciśnienie krwi.

– Czy Swope’owie skarżyli się na Raoula Melendeza-Lyncha?

Baron zacisnął usta.

– Mówili tylko, że odnosi się do nich oschle i zbywa ich półsłówkami – odrzekł.

– Czy wspomnieli o doktorze Valcroix?

Aktorka pokręciła przecząco głową.

– Nie rozmawialiśmy zbyt wiele – wtrącił Baron. – Nasza wizyta była bardzo krótka.

– Nie mogłam się doczekać, kiedy stamtąd wyjdę – przypomniała sobie Delilah. – Wszystko tam było takie… sztuczne.

– Zostawiliśmy owoce i pojechaliśmy z powrotem do domu. – Tym stanowczym stwierdzeniem Graffius zakończył naszą rozmowę.

– To bardzo przykra sprawa – westchnęła Delilah.

17

Wychodząc, dostrzegłem grupkę członków sekty. Siedzieli na trawie w pozycji joginów – zamknięte oczy, dłonie przyciśnięte do piersi. Ich twarze połyskiwały w słońcu. Houten pochylał się nad fontanną. Paląc, spoglądał od niechcenia w kierunku medytujących. Gdy mnie zobaczył, upuścił niedopałek, przydeptał go, podniósł i wrzucił do ceramicznego kosza na śmieci.

– Dowiedział się pan czegoś?

Skrzywiłem się z rezygnacją.

– Tak jak panu mówiłem – wskazał głową ku odzianym na biało postaciom, które teraz coś wspólnie śpiewały – są dziwni, lecz nieszkodliwi.

Przyjrzałem się im. Mimo jasnych strojów, sandałów i długich bród przypominali uczestników seminariów korporacyjnych, tych opartych na z gruntu fałszywych założeniach szkoleniach organizowanych przez kierownictwa firm w celu podniesienia wydajności pracy. Osoby spoglądające ku niebu były w średnim wieku, dobrze odżywione. Odniosłem wrażenie, że w przeszłości niemal wszyscy żyli komfortowo. Zapewne dysponowali władzą i majątkiem.

Normana Matthewsa opisano mi wcześniej jako człowieka bardzo bezwzględnego i ambitnego. Wulkan energii i przedsiębiorczości. Gdy usłyszałem, w jaki sposób stał się „świętym człowiekiem”, pomyślałem cynicznie, że może po prostu zamienił jeden szwindel na inny.

Sekta Dotknięcie stanowiła istną kopalnię złota: oferowała rzekomą prostotę i więź z naturą w malowniczej okolicy, zdejmowała ze swoich członków ciężar wszelakiej osobistej odpowiedzialności, identyfikowała zdrowie i żywotność z prawością. Istniało tylko małe „ale”: trzeba było zapłacić za te wspaniałości. Jak taki interes mógł nie wypalić?

Ale przecież jeśli nawet cała ta szopka z New Age była zwyczajnym oszustwem, nie należało natychmiast podejrzewać porwania i morderstwa.

– Rozejrzyjmy się zatem – przerwał moje rozmyślania szeryf – żeby raz na zawsze usunąć wszelkie podejrzenia.

Zezwolono nam na swobodne poruszanie się po całym terenie, mogliśmy nawet otwierać wszelkie drzwi. Sanktuarium było wysoko sklepione, majestatyczne, z rzędami okien w nawie głównej i biblijnymi malowidłami na suficie. Ławki usunięto, na podłodze zaś rozłożono maty. Na środku pomieszczenia znajdował się stół z sosnowych desek. Kobieta w bieli, która robiła porządki, przerwała na krótko swoje zajęcie i uśmiechnęła się do nas po matczynemu.

Sypialnie rzeczywiście wyglądały jak cele; nie były większe od tej, w której zamknięto Raoula. Niskie powały, grube ściany, ogrzewane niewielkimi piecykami na drewno, z jednym okienkiem wielkości książki. Każdy pokój umeblowano w identyczny sposób: stały w nich łóżka polowe i komody z szufladami. Sypialnia Matthiasa wyróżniała się jedynie małą biblioteczką. Na półkach znalazłem Biblię, Koran, dzieła Perla, Junga, Anatomię choroby Cousinsa, Szok przyszłości Tofflera, Bhagawadgitę oraz wiele tekstów na temat naturalnych upraw ogrodowych i ekologii.

Obszedłem kuchnię, w której na wielkich staroświeckich piecach gotował się w kotłach rosół, a z ceglanych piekarników unosił się słodki zapach pieczonego chleba. Obok znajdowała się biblioteka wspólnoty, której księgozbiór dotyczył głównie zdrowia i rolnictwa, a także sala konferencyjna o chropowatych ceglanych ścianach. Wszędzie kręcili się ludzie w bieli – roześmiani, ruchliwi i pogodni.

Razem z Houtenem włóczyliśmy się po polach, obserwując członków sekty pracujących przy winogronach. Jakiś czarnobrody olbrzym odłożył nożyce i podsunął nam świeżo uciętą kiść. Owoce były wilgotne w dotyku i niemal pękały pod dotknięciem języka. Pochwaliłem ich smak. Mężczyzna radośnie pokiwał głową i wrócił do pracy.

Było już dobrze po południu, ale słońce nadal paliło. Nie okryłem niczym głowy, która zaczęła mnie boleć. Dlatego też po pobieżnym skontrolowaniu wybiegu dla owiec oraz grządek warzywnych oświadczyłem szeryfowi, że mam dość.