Выбрать главу

– Tak.

Zastukała kilka razy. Kiedy nikt nie odpowiadał, zagryzła usta.

– Może wyszedł – zasugerowałem.

– Nie. Po dyżurze zawsze siedzi w domu. Co zresztą strasznie mnie wkurzało, gdy byliśmy razem. Nigdy nigdzie nie wychodziliśmy.

Taktownie nie przypomniałem jej, że widziała go w restauracji z Noną Swope. Bez wątpienia Valcroix należał do ludzi, którzy nie potrafią nic z siebie dać, za to bez skrupułów czerpią z innych. Wyjątkowo łatwo zdobywał kolejne kobiety. Jako osoba niewiele oczekująca od życia, Beverly była dla niego doskonałym wyborem. Aż do czasu, kiedy się nią znudził.

– Martwię się, Alex. Jestem pewna, że Augie jest w środku. Może zażył coś i przedawkował.

Próbowałem ją uspokoić, ale na próżno, w końcu więc zeszliśmy na parter i przekonaliśmy strażnika, żeby otworzył czerwone drzwi za pomocą zapasowego klucza.

– Nie chcę o niczym wiedzieć, doktorze – bąknął, lecz zgodził się otworzyć drzwi apartamentu.

Pomieszczenie przypominało chlew. Brudne ubrania walały się na zaplamionym dywanie. Na łóżku leżała skotłowana pościel. Nocny stolik zajmowała wielka popielniczka napełniona po brzegi petami po skrętach z marihuany. W pobliżu stała grawerowana maszynka do skręcania papierosów w kształcie kobiecych nóg. Bezładnie rozrzucone książki medyczne i komiksy zaścielały połowę podłogi salonu, a w zatkanym kuchennym zlewie cuchnęła mętna breja, w której stała sterta brudnych naczyń. Pod sufitem krążyła mucha.

W mieszkaniu nie było nikogo.

Beverly kręciła się po pokoju i w pewnej chwili – zupełnie nieświadomie – zaczęła sprzątać. Strażnik popatrzył na nią pytająco.

– Chodź – warknąłem do niej z gwałtownością, która nawet mnie samego zaskoczyła. – Nie ma go tutaj. Wyjdźmy.

Beverly przykryła łóżko, po raz ostatni obrzuciła pomieszczenie badawczym spojrzeniem i wyszła.

Przed hotelem spytała, czy nie powinniśmy wezwać policji.

– Z jakiego powodu? – zapytałem ostro. – Ponieważ dorosły mężczyzna opuścił swój hotelowy apartament? Wyśmialiby nas. Całkiem słusznie zresztą.

Miała ochotę dalej o tym mówić, lecz jej nie pozwoliłem. Byłem zmęczony, bolała mnie głowa i stawy. Pewnie się przeziębiłem. Poza tym limit mojego altruizmu został już znacznie przekroczony.

Przeszliśmy przez ulicę w milczeniu i się pożegnaliśmy.

Gdy wreszcie dotarłem do domu, czułem się naprawdę parszywie – rozgorączkowany, oszołomiony, cały obolały. Czekała mnie miła niespodzianka: list ekspresowy od Robin potwierdzający jej wyjazd z Tokio za tydzień. Jeden z japońskich dyrektorów miał domek na Kauai i zaproponował, by z niego skorzystała. Robin miała nadzieję, że uda mi się przylecieć przed nią i spotkam ją na lotnisku. Dwa tygodnie urlopu, zabawy i słońca na wyspie. Zadzwoniłem do Western Union i podyktowałem odpowiedź – jedno słowo: „Tak”.

Po gorącej kąpieli wcale nie poczułem się lepiej. Nie pomógł ani zimny drink, ani autohipnoza. Zwlokłem się po schodach, by nakarmić koi, ale nie miałem siły obserwować ich dzisiaj. Wróciwszy do domu, padłem na łóżko z gazetą i resztą poczty. Włączyłem kasetę Leo Kottkego. Niestety czułem się tak źle, że nie potrafiłem się skoncentrować na czytaniu i nawet szczególnie nie walczyłem z ogarniającą mnie sennością.

18

Gdy się rano obudziłem, czułem się jeszcze gorzej. Wziąłem aspirynę, wypiłem herbatę cytrynową, bardzo żałując, że nie ma ze mną Robin, która by się mną odpowiednio zajęła.

Włączyłem niezbyt głośno telewizor i zapadłem w drzemkę. Przez cały dzień na przemian budziłem się i zasypiałem. Pod wieczór poczułem się na tyle dobrze, że zwlokłem się z łóżka i zjadłem galaretkę owocową. Jednak nawet te kilka kroków zmęczyło mnie i wkrótce ponownie zasnąłem.

Śniło mi się, że dryfuję na arktycznej krze lodowej. Usiłowałem znaleźć schronienie przed gwałtownym gradobiciem pod prowizorycznym dachem z cienkiej tektury. Każdy kolejny atak gradu mocniej szatkował karton. Byłem coraz bardziej obnażony i moje przerażenie rosło.

Obudziłem się nagi, drżący z zimna. Gradobicie trwało również na jawie. W ciemnościach na zegarku jarzyły się cyferki 23.26. Niebo za oknem było całkowicie czarne. Grad zmienił się w kule. Seria z karabinu maszynowego zagrzechotała na ścianie mojego domu.

Rzuciłem się na podłogę, położyłem płasko na brzuchu i znieruchomiałem, ciężko oddychając.

Następna salwa. Werbel pocisków, brzęk tłuczonego szkła. Krzyk bólu. Przyprawiający o mdłości głuchy dźwięk, jakby melon pękał pod młotem kowalskim. Warkot zapuszczanego silnika. Pisk opon gwałtownie startującego samochodu.

Potem cisza.

Doczołgałem się do telefonu. Zadzwoniłem na policję. Spytałem o Mila. Miał wolne.

– A więc chcę mówić z Delem Hardym.

Czarny detektyw podniósł słuchawkę. Opowiedziałem mu o koszmarze, który przemienił się w rzeczywistość.

Odparł, że zadzwoni do Mila i natychmiast przyjadą.

Kilka minut później całą dolinę wypełniło zawodzenie syren, przypominających rozszalałe puzony.

Włożyłem szlafrok i wyszedłem na zewnątrz.

Sekwojowe deski na froncie domu były podziurawione jak durszlak. Zniknęła też szyba z jednego okna.

Poczułem zapach benzyny.

Na tarasie stały trzy otwarte kanistry. Wciśnięte w otwory szmaty przypominały wielkie knoty. Mokre ślady stóp prowadziły do krawędzi podestu. Spojrzałem ponad poręczą.

Jakiś mężczyzna leżał w japońskim ogrodzie. Nieruchomo, twarzą w dół.

Zeskoczyłem akurat wtedy, gdy pojawili się dwaj detektywi: czarny i biały. Poszedłem boso do ogrodu, w rozpalonych gorączką stopach czując lodowate zimno. Krzyknąłem. Mężczyzna nie odpowiedział.

To był Richard Moody.

Pół jego twarzy zniknęło; pozostało z niej jedynie coś, co przypominało krwawy ochłap. Albo – mówiąc bardziej precyzyjnie – rybią karmę, ponieważ głowa Moody’ego tkwiła zatopiona w moim stawie i koi muskały ją pyszczkami, wsysając krwawą wodę, rozkoszując się nowym przysmakiem.

Poczułem mdłości. Próbowałem przegonić ryby, machając rękoma, lecz odniosłem wręcz przeciwny skutek, bowiem mój widok kojarzył im się z karmieniem. Rytmicznie otwierały i zamykały pyszczki. Duży czarno-złoty karp wyskoczył z wody, starając się uszczknąć większy kęs. Mógłbym przysiąc, że uśmiechnął się do mnie wąsatymi wargami.

Ktoś nagle stanął u mojego boku. Aż podskoczyłem zaskoczony.

– Spokojnie, Alex.

– Milo!

Wyglądał, jakby dopiero co wstał z łóżka. Miał jakąś wiatrówkę, pod nią żółtą koszulkę polo firmy HangTen i dżinsy.

Jego włosy były rozczochrane, a zielone oczy błyszczały w księżycowej poświacie.

– Chodź. – Wziął mnie za łokieć. – Wejdźmy na górę. Napijemy się czegoś, a potem opowiesz mi dokładnie, co się zdarzyło.

Kiedy ekipa techniczna zabezpieczała miejsce zbrodni, usiadłem na mojej starej skórzanej sofie i napiłem się whisky Chivas.

Powoli zaczynałem sobie uświadamiać, że nadal jestem chory, przemarznięty i osłabiony. Szkocka spłynęła ciepło i gładko do żołądka. Naprzeciwko mnie siedzieli Milo i Del Hardy. Czarny detektyw jak zwykle prezentował się elegancko, w dopasowanym ciemnym garniturze, brzoskwiniowej koszuli, czarnym krawacie i wypolerowanych półbutach. Na nos włożył okulary i robił notatki.

– Na pierwszy rzut oka – oznajmił Milo – sprawa wygląda tak: Moody zaplanował podpalenie twojego domu, ktoś go śledził, przyłapał na gorącym uczynku i zastrzelił. – Rozmyślał przez moment. – W tej rodzinie mieliśmy do czynienia z trójkątem, prawda? Jak ci się podoba przyjaciel pani Moody w roli egzekutora?