Выбрать главу

– Niespecjalnie, nie wyglądał mi na faceta zdolnego do zbrodni.

– Jego nazwisko – zażądał Hardy z gotowym ołówkiem.

– Carlton Conley. Pracuje jako stolarz w Aurora Studios. On i Moody byli przyjaciółmi, zanim powstał… trójkąt.

Hardy pisał.

– Czy wprowadził się do żony Moody’ego?

– Tak. Teraz… podobno wraz z nią i dziećmi przebywa na północy, w pobliżu Davis. Za radą prawnika.

– Nazwisko prawnika?

– Malcolm J. Worthy. Beverly Hills.

– Lepiej do niego zadzwońmy – stwierdził Milo. – Jeśli Moody przygotował sobie listę wrogów, prawnik figuruje na samym jej szczycie. Dowiedzmy się o numer w Davis i sprawdźmy, czy coś tam się wydarzyło… Zresztą dawną żonę zmarłego i tak trzeba powiadomić. Niech miejscowi ją poinformują i zwrócą uwagę na jej reakcję. Ciekawe, czy będzie zaskoczona nowiną. Zadzwoń też do sędzi. Czy ktoś jeszcze przychodzi ci do głowy?

– Tak, w sprawę wplątany był jeszcze jeden psycholog. Doktor Lawrence Daschoff. Mieszka w Brentwood, ale gabinet ma w Santa Monica. – Znałem numer gabinetu Larry’ego na pamięć i podałem go policjantom.

– A prawnik Moody’ego? – spytał Del. – Jeśli facet uznał, że adwokat spieprzył jego sprawę, mógł walić na oślep.

– To prawda. Nazywa się Durkin. Na imię ma Emil, Elton czy jakoś tak.

Grymas wspomnienia przemknął przez twarz czarnego detektywa.

– Eldridge – burknął gderliwie. – Ten gnojek reprezentował moją byłą żonę. Doszczętnie mnie ograbił.

– No cóż, w takim razie… – Milo się roześmiał – będziesz miał przyjemność przesłuchania go. Chyba że wolisz pocieszać wdowę.

Hardy mruknął coś pod nosem, zamknął notes i poszedł do kuchni, aby wykonać te telefony.

Jeden z techników stał w progu, czekając na Mila. Mój przyjaciel poklepał mnie po ramieniu i poszedł z nim porozmawiać. Wrócił po paru minutach.

– Zbadali ślady opon – oświadczył. – Szerokie, auto raczej stare, ale wnosząc z kolein, nieźle podrasowane. Mówi ci to coś?

– Moody jeździł furgonetką.

– Już porównali jego koła. Nie pasują.

– Żaden inny samochód nie przychodzi mi do głowy.

– W furgonetce znaleźli jeszcze sześć kanistrów z benzyną, co potwierdza moją wersję o liście kandydatów do odstrzału. Tyle że nie do końca ma to sens. Moody zamierzał użyć trzech kanistrów tutaj. Przypuśćmy, że zaplanował jakiś wysoce przemyślany rytuał i przeznaczył na jedną osobę po trzy kanistry. Biorąc pod uwagę minimum pięć ofiar: ciebie, drugiego psychologa, obu prawników i sędzię, wychodzi nam piętnaście kanistrów. Sześć zostało, czyli że zużył już dziewięć. Nie licząc ciebie, trzeba by uznać, że dokonał wcześniej dwóch prób. Jeśli zaplanował również podpalenie rodzinnego domu, potrzebowałby dwunastu… i musimy pamiętać, że dokonał już trzech prób. Choć liczby się nie zgadzają, mało prawdopodobne, żeby dla ciebie przeznaczył więcej benzyny niż dla kogoś innego. Reasumując, prawdopodobnie nie byłeś na jego liście numerem pierwszym. Dlaczego zatem strzelec śledził go cały czas, obserwował, jak facet podkłada ogień dwa lub trzy razy, ryzykował, że zostanie zauważony i dopiero tutaj… powiedzmy, przy trzecim podejściu… wykonał swoją robotę?

Zastanowiłem się nad jego pytaniem.

– Tylko jedna rzecz przychodzi mi na myśl – podsunąłem. – Ten teren jest dość odosobniony i rośnie tu wiele wysokich drzew, więc snajperowi łatwo było się ukryć.

– Może – odparł sceptycznie. – Przeanalizujemy kąt ustawienia opon. Hm… „Podrasowany zabójca”. Dobrze to brzmi.

Przez chwilę gryzł paznokieć i przypatrywał się mi z poważną miną.

– Masz jakichś wrogów, o których nie wiem, kolego?

Poczułem ucisk w żołądku. To, o czym wcześniej myślałem, zostało teraz wypowiedziane na głos. Milo podejrzewał, że byłem potencjalną ofiarą…

– Tylko facetów ze sprawy La Casa de Los Niños, a ci siedzą za kratkami. Nie słyszałem, żeby któregoś wypuścili.

– Przy obecnym stanie systemu prawno-więziennego nigdy nie można być pewnym, czy ktoś jest w pudle, czy też łazi sobie po ulicy. Sprawdzimy wszystkich. Będzie to również w moim interesie.

Sącząc kawę, pochylił się do przodu.

– Wiem, że przeżyłeś szok, Alex, i nie chcę cię dodatkowo niepokoić, ale musimy teraz o tym porozmawiać. Pamiętam, że kiedy zadzwoniłeś do mnie w sprawie szczura, spytałem cię o rysopis Moody’ego. Powiedziałeś, że byliście prawie tego samego wzrostu, wagi i karnacji.

Pokiwałem tępo głową.

– Przez cały dzień nie ruszałem się z domu, leżałem chory w łóżku. Ktoś, kto przyjechał po zmroku, nie wiedziałby, że jestem w środku. A z daleka łatwo o pomyłkę.

– Sprawa jest nieprzyjemna, jednakże musimy ją rozważyć – oświadczył niemal przepraszająco Milo. – W głębi duszy nie sądzę, aby chodziło o La Casa de Los Niños. A typki, o których otarłeś się w związku ze Swope’ami?

Błyskawicznie przejrzałem w myślach listę osób, które spotkałem w ciągu ostatnich paru dni. Valcroix. Matthias i członkowie sekty Dotknięcie. Houten… Czy el camino szeryfa nie miało szerokich opon? Maimon. Bragdon. Carmichael. Jan Rambo. Beverly i Raoul. Nikt z tej grupki nie wydawał się nawet w najmniejszym stopniu podejrzany i powiedziałem o tym Milowi.

– Z całej paczki najbardziej nie podoba mi się ten kanadyjski dupek – oznajmił.

– Valcroix obraził się na mnie za przesłuchanie. Ale uraza do kogoś nie równa się nienawiści, a ten, kto oddał te strzały, działał z żądzy krwi.

– Mówiłeś, że Kanadyjczyk ostro ćpa. A powszechnie wiadomo, że narkomani miewają czasem ataki paranoi.

Przypomniałem sobie, że Beverly wspomniała o coraz dziwniejszym zachowaniu Valcroix, i powtórzyłem to Milowi.

– Sam widzisz – mruknął. – Kokainowe szaleństwo.

– Istnieje oczywiście taka możliwość, ale wydaje mi się niezwykle mało prawdopodobna. Nie byłem dla niego aż tak ważny. Poza wszystkim zaś Augie zawsze woli się wycofać, niż zadziałać. Typ pacyfisty z festiwalu w Woodstock.

– Dokładnie taka sama była „rodzina” Mansona. Jakiej marki samochodem jeździ Valcroix?

– Nie mam pojęcia.

– Sprawdzimy w wydziale komunikacji, potem zadamy facetowi kilka pytań. Porozmawiamy także z innymi. Mam nadzieję, że sprawa sprowadzi się jednak do Moody’ego. Skoro już o nim mowa, chyba łatwo go było znienawidzić, co?

Wstał i się przeciągnął.

– Dzięki za wszystko, Milo.

Niedbale machnął ręką.

– Jeszcze nic nie zrobiłem, więc nie masz za co dziękować. I prawdopodobnie nie będę w stanie zajmować się sam twoimi problemami. Muszę wyjechać.

– Dokąd?

– Do Waszyngtonu. W sprawie naszego mordercy gwałciciela. Saudyjczycy wynajęli jedną z tych zręcznych firm public relations. Ładują miliony w reklamy, które pokazują ich jako sympatycznych, przyjaznych światu ludzi. Z powodu wyczynów śmierdzącego księcia mogliby stracić na opinii. Mamy więc naciski z góry, żebyśmy wypuścili faceta. Jeśli wyjedzie z miasta, uniknie sądu i wszelkiego rozgłosu. Departament nie chce go wprawdzie zwolnić ze względu na ohydę jego zbrodni, jednak Arabowie się upierają, a politycy pragną symbolicznego gestu dobrej woli. – Pokręcił głową z oburzeniem. – Któregoś dnia przyjechało paru facetów w szarych garniturach z Departamentu Stanu. Wzięli mnie i Dela na lunch. Trzy martini i superżarcie na koszt podatników, potem towarzyska pogawędka o kryzysie paliwowym. Pozwoliłem im gadać, po czym nagle podsunąłem pod nosy stosik zdjęć dziewczyny, którą zabił ten śmierdziel. Typki z dyplomacji mają naprawdę delikatne organizmy. O mało nie zwymiotowali w doskonałe coq au vin. Tego popołudnia dostałem wezwanie do stolicy, żeby przedyskutować tam sprawę Araba.