Выбрать главу

– Chciałbym cię zobaczyć z tymi biurokratami. Kiedy lecisz?

– Nie wiem. Może jutro albo pojutrze. Po raz pierwszy w całym moim nędznym życiu lecę pierwszą klasą. – Popatrzył na mnie z troską. – Przynajmniej Moody zszedł nam z drogi – mruknął.

– Tak – westchnąłem. – Żałuję, że skończył w taki sposób. – Pomyślałem o jego dzieciach. Zabójstwo ojca z pewnością odbije się negatywnie na ich psychice. Gdyby mordercą okazał się Conley, dramat byłby jeszcze poważniejszy.

Hardy wrócił z kuchni i streścił odbyte rozmowy telefoniczne.

– Hm… mogło być gorzej. Połowa domu Durkina stoi w ogniu. On i jego żona odnieśli poparzenia drugiego stopnia i trochę się nawdychali dymu, ale przeżyją. Worthy miał alarmy przeciwpożarowe, które włączyły się na czas. Mieszka w Palisades w wielkiej posiadłości obsadzonej drzewami. Parę z nich spłonęło.

A zatem Moody zdążył już podłożyć ogień w kilku miejscach. Milo popatrzył na mnie znacząco. Hardy mówił dalej.

– Domy sędzi i Daschoffa pozostały nietknięte, toteż te kanistry w samochodzie były prawdopodobnie przeznaczone dla nich. Wysłałem mundurowych, mają sprawdzić jej biuro i jego gabinet.

Richard Moody zakończył swoje nędzne życie w ogniu zbrodni.

Milo gwizdnął i przedstawił Hardy’emu scenariusz pod tytułem: „Delaware jako ofiara”, co bynajmniej nie poprawiło mi humoru.

Podziękowali za kawę i wstali. Hardy wyszedł, Milo zaś ociągał się jeszcze przez chwilę.

– Możesz tu zostać, jeśli chcesz – powiedział w końcu – ponieważ technicy większość pracy wykonają na zewnątrz. Jeżeli jednak wolisz się gdzieś przenieść, nie ma sprawy.

Moją dolinę wypełniały światła radiowozów, kroki ludzi i przytłumione rozmowy. Na razie byłem bezpieczny, ale przecież policja nie zostanie tu na zawsze.

– Wyprowadzę się na kilka dni.

– Gdybyś chciał się zatrzymać w moim mieszkaniu, oferta jest wciąż aktualna. Rick przez następne dwa dni będzie na dyżurze, więc miałbyś ciszę i spokój.

Zastanowiłem się przez moment.

– Dzięki, ale naprawdę chcę pobyć sam.

Odparł, że całkowicie mnie rozumie, wysączył resztki kawy i podszedł bliżej.

– Widzę ten znajomy błysk w twoich oczach i przyznam, że to mnie martwi, kolego.

– Nic mi nie jest.

– Jak do tej pory. I chciałbym, żeby tak zostało.

– Nie masz się o co martwić, Milo. Naprawdę.

– Chodzi o chłopca, tak? Nie zrezygnujesz, póki go nie znajdziesz?

Milczałem.

– Posłuchaj, Alex, jeśli zdarzenia z dzisiejszego wieczoru mają coś wspólnego ze Swope’ami, radzę ci… trzymaj się z dala od tej sprawy. Tak będzie dla ciebie najlepiej. Nie mówię, że dzieciak nie jest ważny, ale pomyśl o sobie.

Delikatnie poklepał mnie po uszkodzonej szczęce.

– Ostatnim razem miałeś szczęście. Nie kuś losu.

Zapakowałem torbę na dwa dni i przez jakiś czas krążyłem po okolicy, aż wybrałem hotel Bel-Air jako dobre miejsce na powrót do zdrowia. I na kryjówkę. Znajdował się w odległości zaledwie kilku minut od mojego domu, był cichy, ogrodzony wysokim otynkowanym murem i subtropikalnym zagajnikiem. Otoczenie – różowe ściany zewnętrzne, zielone wewnętrzne, rozkołysane palmy kokosowe i staw, w którym pływały flamingi – zawsze kojarzyło mi się ze starym, mitycznym Hollywoodem, czyli romantycznością, słodką fantazją i szczęśliwym zakończeniem. A tego wszystkiego wyraźnie mi brakowało.

Skierowałem się na zachód Bulwarem Zachodzącego Słońca, skręciłem na północ przy Stone Canyon Road, przejechałem obok kilku posiadłości za ogromnymi bramami i dotarłem do hotelowego wejścia. Chyba rzadko kto parkował tu o pierwszej czterdzieści nad ranem. Ustawiłem seville’a między lamborghini i maserati.

Recepcjonistą był wyjątkowo małomówny zamyślony Szwed. Nawet nie podniósł na mnie wzroku, gdy gotówką wpłacałem zaliczkę i zameldowałem się jako Carl Jung. Zauważyłem, że zapisał mnie jako Karla Younga.

Chłopak hotelowy zaprowadził mnie do bungalowu, który wychodził na oświetloną sadzawkę z wodą w kolorze akwamaryny. Pokoik był luksusowy i przytulny, wyposażony w duże miękkie łóżko i ciężkie ciemne meble z lat czterdziestych.

Wśliznąłem się pod zimną pościel i przypomniałem sobie swój ostatni pobyt tutaj: w lipcu ubiegłego roku, w dwudzieste ósme urodziny Robin. Poszliśmy na koncert mozartowski do Musie Center, a potem zjedliśmy kolację w Bel-Air.

Jadalnia była wtedy dyskretnie przyciemniona, a nasz stolik stał obok panoramicznego okna. Pomiędzy ostrygami i cielęciną zauważyliśmy dystyngowaną matronę w wieczorowej sukni, która przeszła majestatycznie przez porośnięty palmami dziedziniec.

– Alex – wyszeptała Robin – popatrz… Nie, to niemożliwe…

Nie było jednak mowy o pomyłce. Mieliśmy przed sobą Bette Davis. Co za miła niespodzianka!

Myśl o tamtej wspaniałej nocy pomogła mi zapomnieć o okropnościach dzisiejszego dnia.

Pospałem do jedenastej, zadzwoniłem do recepcji i zamówiłem świeże maliny, omlet, bułeczki razowe i kawę. Jedzenie podano na chińskiej porcelanie, ze srebrnymi sztućcami. Było doskonałe. Odsunąłem od siebie myśli o śmierci i jadłem z apetytem.

Zdrzemnąłem się jeszcze trochę. O czternastej zadzwoniłem do Wydziału Policji Zachodniego Los Angeles. Milo wyleciał już do Waszyngtonu, więc połączyłem się z Delem Hardym, który poinformował mnie, że Conley pozostaje poza wszelkimi podejrzeniami. Podczas zabójstwa Moody’ego przebywał na plenerach w Saugus, biorąc udział w nocnych zdjęciach do nowego serialu telewizyjnego. Przyjąłem tę nowinę ze spokojem, tak naprawdę bowiem ani przez chwilę nie podejrzewałem go o popełnienie tej wyrachowanej zbrodni. Poza tym byłem niemal całkowicie przekonany, że to mnie chciał dosięgnąć snajper.

O szesnastej poszedłem popływać, bardziej dla zażycia ruchu niż dla przyjemności, potem wróciłem do swojego pokoju i zadzwoniłem po wieczorną gazetę i grolscha. Chyba pokonałem przeziębienie. Z butelką piwa w dłoni zatonąłem w fotelu, pogrążając się w lekturze.

Informacja o śmierci Augusta Valcroix zajmowała pięciocentymetrowy kwadracik na dwudziestej ósmej stronie. Moją uwagę natychmiast przyciągnął tytuł: „Lekarz traci życie w wypadku samochodowym”. Z krótkiej notki dowiedziałem się jedynie, że samochód Kanadyjczyka „zagraniczny kompakt” uderzył w coś niedaleko portu Wilmington. Lekarz zginął na miejscu. Krewnych w Montrealu już powiadomiono.

Wilmington znajdowało się w połowie drogi między Los Angeles i San Diego, jeśli wybierze się trasę nadbrzeżną. Droga biegła wzdłuż magazynów i stoczni. Zastanowiłem się, co Valcroix robił w takim miejscu. Kiedyś odwiedził już La Vistę. Czyżby przed wypadkiem wracał właśnie stamtąd?

Przypomniałem sobie, jak przechwalał się przed Beverly. Twierdził, że ma coś bardzo istotnego w związku ze sprawą Swope’ów. Zaczęły mnie dręczyć następne pytania. Czy zginął, ponieważ miał refleks osłabiony zażywaniem narkotyków? A może spróbował zagrać swoją atutową kartą i z tego powodu stracił życie? Czyżby znał morderców Swope’ów? A może wiedział coś o miejscu pobytu ich dzieci?

Rozmyślałem bez końca, aż rozbolała mnie głowa. Szukałem rozwiązania po omacku – niczym ślepiec w labiryncie.

Aż w pewnym momencie zupełnie nieoczekiwanie zdałem sobie sprawę z tego, co przegapiłem. Wcześniej ledwie krążyłem wokół zagadki. Gdybym przyjrzał się całej tej sprawie w odpowiedni, analityczny sposób, jak przystało na psychologa… na pewno już dawno odkryłbym brakujące ogniwo.