Выбрать главу

Podjazd był wysypany żwirem i pod moimi nogami wydawał odgłosy przypominające chrupanie płatków śniadaniowych. Latarka oświetliła dwupiętrowy drewniany dom. Na pierwszy rzut oka wydał mi się podobny do siedziby Maimona, z bliska zauważyłem jednak, że budynek osiadł z jednej strony, a drewno w wielu miejscach popękało lub rozszczepiło się. Papa na dachu w wielu miejscach świeciła łysiną i zzieleniała, okna zwisały z zawiasów. Postawiłem nogę na pierwszym stopniu schodów prowadzących na werandę i poczułem, że zmurszałe deski uginają się pod moim ciężarem.

Zahukała sowa. Usłyszałem szum skrzydeł, podniosłem łom i zamachnąłem się na nadlatującego ptaka. Sowa uciekła w panice. Rozległ się przejmujący pisk, potem zapadła cisza.

Frontowe drzwi były zamknięte na klucz. Rozważyłem różne sposoby sforsowania zamka, lecz natychmiast odsunąłem tego rodzaju myśli, poczułem się bowiem jak zwykły włamywacz. Patrząc na zniszczony, zagrzybiony dom, przypomniałem sobie los jego mieszkańców. Wyrządzanie dalszych szkód wydawało mi się niepotrzebnym aktem wandalizmu. Postanowiłem sprawdzić tylne drzwi.

Potknąłem się na luźnej desce, z trudem odzyskując równowagę. Zaledwie zrobiłem kilka kroków, kiedy usłyszałem jakiś dźwięk. Jakby rytmiczne kapanie wody.

Skrzynka rozdzielcza znajdowała się w identycznym punkcie ściany jak u Maimona. Była jednakże zardzewiała i musiałem użyć łomu, by ją podważyć i otworzyć. Wypróbowałem trzy przyciski – ale bez efektu. Dopiero czwarty włączył światła.

Dostrzegłem oranżerię. Wszedłem do niej.

Długie solidne drewniane stoły biegły wzdłuż całej szklarni. Żarówki, które włączyłem, były przyćmione, błękitnawe. Rzucały księżycową poświatę na wielkie donice. Pod sufitem dostrzegłem urządzenie służące do otwierania dachu.

Szybko znalazłem źródło kapania. Nad moją głową znajdował się system nawadniający ze staroświeckimi mechanicznymi regulatorami czasowymi.

Maimon mylił się, twierdząc, że za bramą Swope’ów nie znajduje się nic poza pustym polem. W oranżerii było mnóstwo roślin, tyle że nie kwiatów ani nie drzew.

Sad sefardyjskiego prawnika nazwałem rajem. Światek, do którego trafiłem obecnie, jednoznacznie przywodził na myśl piekło.

Garland Swope wyhodował jakieś botaniczne potworności.

Wokół siebie dostrzegłem setki róż, które w żadnym razie nie nadawały się do bukietów. Ich kwiaty były pomarszczone, wyschnięte, śmiertelnie szare. Każdy miał poszarpane krawędzie, był nieregularny i pokryty warstwą czegoś, co wyglądało jak wilgotne futro. Inne chełpiły się kilkucentymetrowymi kolcami, które zmieniały łodygę w śmiercionośną broń. Poczułem cierpki, ciepławy, zjełczały zapach.

Obok róż rosło wiele roślin mięsożernych. Muchołówki, dzbaneczniki i inne, których nie potrafiłem zidentyfikować. Nigdy nie widziałem tak wielkich roślin z tych gatunków. Miały otwarte zielone paszcze, z wici sączył się sok. Na stole leżał zardzewiały kuchenny nóż i kawał wołowiny pociętej w maleńkie kosteczki. Każda cząsteczka upstrzona była setkami larw much. Jedna z mięsolubnych roślin pochyliła paszczę tak nisko, że do jej śmiercionośnej słodkiej wydzieliny przylepiło się kilka białych larw. W pobliżu zauważyłem więcej przysmaków dla mięsożerców – puszkę po kawie pełną po brzegi zasuszonych chrząszczy i much. Nagle wydobył się spomiędzy nich żywy insekt ze szczypcami na głowie i nabrzmiałym brzuchem. Popatrzył na mnie, zabrzęczał i odfrunął. Kiedy wyleciał przez drzwi, podbiegłem do nich i zatrzasnąłem je. Szklana szyba aż zawibrowała.

Przez cały czas słyszałem równomierne odgłosy kapania z rurek nad głową. Aparatura działała bez zastrzeżeń, utrzymując piekiełko Swope’ów przy… życiu.

Było mi słabo i kolana się pode mną uginały, szedłem jednak dalej. Odkryłem hodowlę oleandrów, których liście starto na proszek i zmagazynowano w słojach. Właściciel tej paskudnej krainy wyraźnie testował zabójczy granulat, bowiem wokół leżały wychudzone, martwe polne myszy. Prawdopodobnie bardzo cierpiały przed śmiercią, bo ich łapki zastygły w niemej prośbie o pomoc. Truchłami zwierzątek Garland nawoził muchomory. Każdy rządek trujących grzybów zaopatrzony był w etykietkę. Amanita muscaria. Boletus miniato-olivaceus. Helvella esculenta.

Rośliny w następnej części oranżerii wyglądały świeżo i ładnie, lecz były równie śmiercionośne: szczwół plamisty, czyli cykuta, naparstnica, lulek czarny, wilcza jagoda. Bluszczowata piękność nazywała się sumak jadowity.

Zauważyłem także drzewka owocowe. Kwaskowato pachnące pomarańcze i cytryny, zbyt mocno przycięte i powykrzywiane. Jabłonka obciążona groteskowo zdeformowanymi guzami udającymi owoce. Krzew granatu oślizgły i śluzowato galaretowaty. Śliwki w kolorze cielistym, stanowiące siedlisko całych kolonii kłębiących się robaków. Sterty owoców gnijące na ziemi.

Krążyłem po tej wstrętnej, odpychającej fabryce koszmarów. Potem nagle moje oko przyciągnęło coś innego.

Tuż przy zewnętrznej ścianie oranżerii w ręcznie malowanej glinianej donicy rosło pojedyncze drzewo. Dobrze ukształtowane, zdrowe i normalne. A ponieważ donica stała na podwyższeniu ponad zabłoconą podłogą oranżerii, wyglądało jak obiekt kultu.

Cudowne, piękne drzewo o eliptycznych liściach i owocach przypominających zielone szyszki sosnowe.

Kiedy wyszedłem na zewnątrz, odetchnąłem z ulgą świeżym powietrzem. Za oranżerią ciągnął się ugór, kończący się przy ciemnej ścianie lasu. Dobre miejsce na kryjówkę. Szedłem wśród sekwoi i jodeł, oświetlając sobie teren latarką. Leśne podłoże było miękkie jak gąbka. Przede mną czmychały małe zwierzęta. Po dwudziestu minutach poszukiwań nie odkryłem ani śladu ludzkiej obecności.

Wróciłem do domu i wyłączyłem oświetlenie oranżerii. Kłódka na tylnych drzwiach przymocowana była do lichej sztaby, która ustąpiła po jednym solidnym uderzeniu łomem.

Wszedłem do pogrążonego w ciemnościach domu przez pomieszczenie gospodarcze, które prowadziło do wielkiej zimnej kuchni. Elektryczność na pewno już odcięto, a oranżeria musiała być zasilana z osobnego generatora. Widziałem cokolwiek wyłącznie dzięki światłu latarki.

Pokoje na dole były skąpo umeblowane, ściany w wielu miejscach straszyły liszajami pleśni, nie zauważyłem też żadnych obrazów ani fotografii. Podłogę salonu pokrywał owalny dywanik, tuż za nim stała sofa i dwa aluminiowe składane krzesła. Jadalnię zamieniono w magazyn starych gazet i wiązek drewna opałowego. Za zasłony służyły kapy z łóżka.

Na górze znajdowały się trzy sypialnie z chybotliwymi szafkami i żelaznymi łóżkami. Pokój Woody’ego wyglądał dość przytulnie: przy łóżku stało pudełko z zabawkami, na ścianach wisiały obrazki z bohaterami komiksów, a nad zagłówkiem wielki plakat klubu San Diego Padres.

Toaletka Nony była gęsto zastawiona perfumami w kryształowych flakonikach z rozpylaczami, buteleczkami odżywek i balsamów. Wśród ubrań w szafie najwięcej było dżinsów i kusych podkoszulków. Znajdowało się też tutaj krótkie królicze futerko w stylu dziwki z hollywoodzkich ulic i dwie falbaniaste suknie wyjściowe: czerwona i biała. Szuflady wypełniały stosy pończoch i bielizny pachnącej perfumowanymi saszetkami. Jednakże – podobnie jak pomieszczenia na dole – pokój Nony był kompletnie pozbawiony jakichkolwiek cech indywidualnych, zupełnie nijaki. Żadnych pamiętników, dzienników, listów miłosnych czy pamiątek. W dolnej szufladzie komody znalazłem zmięty kawałek liniowanej kartki z notesu. Była pożółkła ze starości i pokryta – niczym wyznaczona przez nauczyciela kara – setkami wersji tego samego zdania: „Pieprzyć Madronas”.