Выбрать главу

– Zamknij gębę…

– Sam się zamknij, stary capie! – wrzasnęła. – Kim, do diabła, jesteś, by mi rozkazywać? Pieprzyłeś mnie codziennie, a ja bez skargi znosiłam twoje wstrętne cielsko. Wlewałeś we mnie litry swojej ohydnej spermy i zapłodniłeś mnie. – Uśmiechnęła się niesamowitym uśmiechem. – Może tak, a może nie. W każdym razie powiedziałam o tym twojej szalonej Marli. Szkoda, że nie widziałeś spojrzenia tych świńskich małych ślepków. Opowiedziałam jej całą historię ze szczegółami. Powtarzałam, że ogromnie ci się ze mną podobało i stale żebrałeś o więcej. Tak, tak, szeryfie! Chyba wytrąciłam z równowagi tę nieszczęsną istotę, gdyż następnego dnia wzięła linę i…

Houten krzyknął i rzucił się na nią.

Roześmiała się i strzeliła mu w głowę.

Opadł na ziemię niczym przekłuty balon. Nona stanęła nad nim i jeszcze raz pociągnęła za spust. Przeładowała broń i posłała mu jeszcze jedną kulkę.

Nie stawiała najmniejszego oporu, gdy odebrałem jej broń. Położyła mi głowę na ramieniu i posłała cudowny uśmiech.

Zabrałem ją ze sobą i ruszyłem na poszukiwanie samochodu szeryfa. Znalazłem go bez trudu. Houten zaparkował auto tuż za dziurą w płocie. Nie spuszczając oka z Nony, włączyłem radio i wezwałem policję.

26

W późne, spokojne niedzielne popołudnie stałem na trawniku naprzeciwko wejścia do Ustronia i czekałem na Matthiasa. Przez ostatnie trzydzieści sześć godzin wiał bez przerwy piekielnie gorący wiatr i mimo zbliżającego się zachodu słońca upał nie słabł. Wszystko mnie swędziało. Spocony, zmęczony, zbyt ciepło ubrany w dżinsy, bawełnianą koszulę i skórzaną kurtkę, szukałem cienia pod starymi dębami otaczającymi fontannę.

Guru wyszedł z głównego budynku otoczony orszakiem swoich wyznawców, zerknął w moim kierunku i kazał im się rozejść. Skierowali się na pobliski wzgórek, usiedli i zaczęli medytować. Matthias szedł do mnie powoli, w zadumie. Patrzył w dół, jakby szukał czegoś w trawie.

Wreszcie stanęliśmy twarzą w twarz. Bez słowa powitania usiadł na ziemi w pozycji kwiatu lotosu i pogładził brodę.

– Nie widzę kieszeni w pana stroju – zauważyłem. – Ani niczego innego, gdzie mógłby pan schować plik banknotów. Mam nadzieję, że fakt ten nie oznacza, iż zamierza pan zlekceważyć moją najzupełniej poważną ofertę.

Patrzył przed siebie, ignorując mnie. Tolerowałem ten stan rzeczy przez chwilę, poczym dałem mu do zrozumienia, że tracę cierpliwość.

– Niech pan skończy z tą błazenadą, Matthias, i przestanie udawać świętego człowieka. Pora pogawędzić o interesach.

Na czole guru usiadła mucha, potem przeszła zwinnie wzdłuż krawędzi głębokiej blizny. Najwyraźniej obecność owada wcale mu nie przeszkadzała.

– Proszę przedstawić swoją sprawę – powiedział w końcu cicho.

– Sądziłem, że wyraziłem się dość jasno przez telefon. Zerwał koniczynę i pokręcił nią w smukłych palcach.

– Rzeczywiście, co nieco mi pan wyjawił. Przyznał się pan do wkroczenia na nasz teren, do napaści na brata Barona i do włamania. Niejasne dla mnie pozostają powody, dla których pan… dla których mielibyśmy prowadzić wspólne interesy.

– A jednak jest pan tutaj.

Uśmiechnął się.

– Szczycę się posiadaniem otwartego umysłu.

– Proszę posłuchać. Mam za sobą kilka męczących, paskudnych dni i straciłem cierpliwość. Powiedziałem już swoje. Chce pan dokładniej rozważyć moją propozycję, proszę bardzo. Poczekam na pańską decyzję. Tylko proszę codziennie dodać do wyznaczonej przeze mnie kwoty odsetki w postaci drobnego tysiączka.

– Niech pan siada – polecił.

Usiadłem naprzeciwko niego po turecku. Ziemia była gorąca niczym gofrownica. Swędzenie na mojej piersi i brzuchu się wzmogło. W oddali kiwali się członkowie sekty.

Matthias zdjął rękę z brody i z roztargnieniem pogładził trawę.

– Przez telefon mówił pan o znacznej kwocie – zauważył.

– Tak. Sto pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Trzy raty po pięćdziesiąt tysięcy. Pierwsza dziś, następne co pół roku.

Bardzo się starał wyglądać na rozbawionego.

– Dlaczegóż, u diabła, miałbym panu zapłacić tyle pieniędzy?

– Ponieważ dla pana taka sumka prawie nic nie znaczy, jeśli nocne orgie, których byłem świadkiem kilka dni temu, należą do waszych typowych rozrywek, a tak właśnie myślę, pan i pańskie zombie zużywacie tygodniowo sporo niezłego towaru.

– Sugeruje pan, że w naszych rytuałach używamy niedozwolonych środków, jak na przykład narkotyki? – spytał szyderczo.

– Bez wątpienia usuwacie wszelkie ślady, towar magazynujecie w przemyślnych kryjówkach i nie lękacie się policyjnej rewizji. Jak miało to miejsce podczas mojej pierwszej wizyty w klasztorze. Posiadam jednakże polaroidy z przyjęcia, które zrobiłyby furorę jako geriatryczne porno. Wszystkie te zwiotczałe ciała kotłujące się na matach… Misy koki i słomki do nosa. Że nawet nie wspomnę o kilku wyraźnych zdjęciach przedstawiających skrytkę pod pańską biblioteczką.

– Fotografie pełnoletnich osób dobrowolnie uprawiających seks – wyrecytował, przybierając nagle prawniczy ton. – Na stole misy wypełnione jakąś substancją. Plastikowe torebki. Nie ma pan za wiele. Pańskie rewelacje raczej nie są warte stu pięćdziesięciu tysięcy.

– A ile pan zapłaci, by uniknąć kary za morderstwo? Jego oczy zwęziły się, twarz stała się drapieżna, wilcza.

Matthias próbował traktować mnie z góry, lecz nie bardzo mu się to udawało. Swędzenie stało się prawie nie do zniesienia, lecz zapomniałem o nim w tym momencie.

– Proszę kontynuować – rzucił lodowato.

– Zrobiłem trzy kopie znalezionego u pana tekstu, dodałem do każdej stronę interpretacji i złożyłem dokumenty w trzech bezpiecznych miejscach. Wraz ze zdjęciami i instrukcjami dla prawników, na wypadek mojej przedwczesnej śmierci. Zanim skopiowałem informacje, bardzo uważnie je przeczytałem. Doprawdy fascynująca sprawa!

Wyglądał na całkowicie opanowanego, lecz wiedziałem, że jest zdenerwowany. Zdradziła go prawa ręka: kościste białe palce wbiły się nagle w ziemię i wydarły z niej kępę trawy.

– Aluzje do niczego nas nie doprowadzą – wyszeptał ochryple. – Jeśli ma pan coś do powiedzenia, proszę mówić otwarcie.

– W porządku – odparłem. – Cofnijmy się nieco w czasie. Jakieś dwadzieścia lat z okładem. Na długo, zanim postanowił pan zostać guru. Siedzi pan sobie w biurze na Camden Drive w Beverly Hills, gdy zjawia się szara myszka, drobna kobietka o imieniu Emma. Przyjechała do pana z prowincjonalnego miasteczka La Vista. Płaci panu sto dolarów za poradę prawniczą. Sporo pieniędzy w tamtych czasach. W zamian prosi o dyskrecję. Historia Emmy jest przeraźliwie smutna, chociaż bez wątpienia pan uważa ją za coś w rodzaju trzeciorzędnego melodramatu. Kobieta żyjąca w małżeństwie bez miłości szukała pocieszenia w ramionach innego mężczyzny. Mężczyzny, który pokazał jej inny świat i dostarczył doznań, o istnieniu których wcześniej nawet nie zdawała sobie sprawy. Romans był cudowny i stanowił dla Emmy prawdziwą ucieczkę przed przygnębiającą rzeczywistością. Wszystko układało się wspaniale, póki kobieta nie zaszła z kochankiem w ciążę. Przerażona ukrywała ten fakt tak długo, jak się dało, a kiedy brzuch stał się widoczny, oświadczyła mężowi, że dziecko jest jego. Zdradzony małżonek ogromnie się ucieszył, niemal nosił ją na rękach, a kiedy uroczyście otworzył szampana, jego żona niemal umarła z poczucia winy. Zastanawiała się nad aborcją, lecz za bardzo się bała. Modliła się o poronienie, ale płód rozwijał się prawidłowo. Gdy ją pan spytał, czy powiedziała kochankowi o ich wspólnym problemie, Emma zaprzeczyła, wyraźnie przestraszona samą myślą. Jej wybranek był filarem miejscowej społeczności, zastępcą szeryfa, człowiekiem odpowiedzialnym za przestrzeganie prawa… W dodatku był żonaty i jego żona również spodziewała się dziecka. Pańska klientka nie chciała niszczyć szczęścia dwóch rodzin. Poza tym kochanek od jakiegoś czasu zaczął jej unikać, utwierdzając ją w podejrzeniach, że w ich związku od początku szukał jedynie rozkoszy cielesnych. Czy Emma poczuła się opuszczona? Nie. Uważała, że zgrzeszyła i że teraz płaci za swój błąd. Z każdym miesiącem ciąży coraz bardziej też doskwierało jej brzemię sekretu. Żyła w kłamstwie przez osiem i pół miesiąca, aż w końcu nie mogła już dłużej go znieść. Pewnego dnia, gdy mąż wyjechał z miasta, wsiadła w autobus i pojechała na północ, do Beverly Hills. Do pana. Trafiła do pańskiego lśniącego biura zaledwie kilka dni przed porodem. Była zagubiona, spanikowana. Przez wiele bezsennych nocy rozważała swoją sytuację i w końcu podjęła decyzję. Chciała odejść od Garlanda. Pragnęła rozwodu. Miał być szybki, bez żadnych wyjaśnień. Potem zamierzała opuścić miasto, urodzić dziecko w samotności, może w Meksyku… Oddałaby je do adopcji i zaczęła nowe życie z dala od miejsca, w którym grzeszyła. Przeczytała o panu w jakimś kolorowym magazynie, na stronach plotek z Hollywood, i uznała pana za najwłaściwszego człowieka do tej roboty. Wysłuchał jej pan z uwagą i natychmiast pojął, że szybki rozwód jest wykluczony. Sprawa śmierdziała, choć oczywiście panu akurat ten jej aspekt absolutnie nie przeszkadzał. Im paskudniejsze sekrety, tym lepiej można na nich zarobić. Tyle że… Emma Swope nie pasowała do typu klientek, w których pan gustował. Nijaka, bezbarwna i straszliwie małomiasteczkowa. A co najważniejsze, nie pachniała pieniędzmi. Przyjął pan od niej sto dolarów i spławił ją, mówiąc, że lepiej zrobi, kontaktując się z lokalnym prawnikiem. Wyszła od pana z zaczerwienionymi od płaczu oczyma i ciężkim sercem, pan zaś zapisał jej dane, schował raport do szuflady na akta i zapomniał o całej sprawie. Wiele lat później dostał pan postrzał w głowę i postanowił zakończyć karierę prawniczą. Przez lata pracy poznał pan mnóstwo prawdziwych bogaczy, a wśród nich, co normalne w Los Angeles, narkotykowych bossów. Nie wiem, kto pierwszy wpadł na pomysł wysłania pana jako rezydenta megadolarowego interesu kokainowo-heroinowego, ktoś z nich czy pan sam, tak czy owak, zdecydował się pan na tę wyprawę. Nielegalność owej fuchy bardzo pana podnieciła, ponieważ postrzegał pan siebie jako ofiarę, osobę zdradzoną przez system, któremu wiernie pan dotąd służył. Pieniądze i władza również były nie do pogardzenia. Aby przedsięwzięcie się udało, potrzebował pan kryjówki w pobliżu meksykańskiej granicy. Solidnej kryjówki i legalnej przykrywki. Pańscy nowi partnerzy zaproponowali jedną z małych rolniczych osad położonych na południe od San Diego. La Vista. Słyszeli o starym klasztorze na sprzedaż. Teren znajdował się tuż za rogatkami miasta, był odludny i bezpiecznie położony. Przez jakiś czas sami rozważali jego zakup, potrzebowali jednak jakiegoś pretekstu, by powstrzymać tubylców przed węszeniem. Pan spojrzał na mapę i nagle doznał olśnienia. Kulka nie zniszczyła pańskiej doskonałej prawniczej pamięci. Przejrzał pan stare akta… Jak mi idzie do tej pory?