Выбрать главу

– Chodź, kochanie – ponagliła ją kobieta.

Nona niezdarnie wyszła z modułu. Zdjęła maskę i rękawiczki, rozpięła sterylny skafander. Gdy kosmiczny strój opadł jej aż do kostek, pojawił się pod nim kombinezon z numerem na plecach i napisem „Więzienie hrabstwa San Diego”. Miedziane włosy Nony były ściągnięte w koński ogon, z jej uszu zniknęły złote koła, twarz wydawała się szczuplejsza i starsza, kości policzkowe wydatniejsze, oczy bardziej zapadnięte. Więzienna bladość zmatowiła jej skórę. Dziewczyna nadal była piękna, lecz jakby przygasła. Skojarzyła mi się ze zwiędniętą różą.

Skuli ją i poprowadzili do drzwi. Spojrzała na mnie. Odniosłem wrażenie, że jej oczy zwilgotniały. Jednakże chwilę później przybrała twardą minę, podniosła dumnie głowę i wyszła.

28

Znalazłem Raoula w jego laboratorium. Gapił się na ekran komputera, na którym widniały kolumny wielomianów w wielobarwnej tabelce. Później mruknął coś po hiszpańsku, przejrzał wydrukowaną stronę i zaczął szybko pisać nowy ciąg liczb. Duszne laboratorium wypełniały cierpkie wyziewy. W tle brzęczała jakaś aparatura.

Przysunąłem sobie stołek do biurka, usiadłem obok Raoula i przywitałem się.

W odpowiedzi skrzywił jedynie twarz w nieokreślonym grymasie i nadal pracował przy komputerze. Sińce na jego twarzy rozjaśniły się już w purpurowo-zielone smugi.

– Więc wiesz wszystko – odezwał się.

– Tak. Powiedziała mi.

Pisał dalej, uderzając mocno w klawiaturę.

– Okazałem się człowiekiem równie niemoralnym jak Valcroix. Udowodniła mi to Nona, gdy pojawiła się tutaj, kręcąc tyłkiem w obcisłej sukience.

Przyszedłem do laboratorium z zamiarem pocieszenia go. Przygotowałem w tym celu całą przemowę. Zamierzałem powiedzieć, że życie zmieniło Nonę w erotyczną broń, w instrument zemsty… że mężczyźni tak długo ją wykorzystywali i demoralizowali, aż seks i nienawiść stały się dla niej czymś nierozerwalnie ze sobą związanym… że używała swoich wdzięków przeciwko facetom, tak jak używa się termolokacyjnych pocisków samonaprowadzających się na cel. Pragnąłem zapewnić Raoula, że niewłaściwie ocenił całą sprawę, co jednakże nie neguje jak najbardziej słusznych intencji, jakimi się potem kierował. Że ma do wykonania jeszcze mnóstwo roboty. Że czas uleczy rany…

Uprzytomniłem sobie jednak, iż wszelkie tego typu argumenty zabrzmiałyby banalnie. Melendez-Lynch był dumnym mężczyzną, który na moich oczach sam się poniżył. Widziałem go brudnego, obszarpanego, na wpół oszalałego w śmierdzącej celi, obsesyjnie pochłoniętego pragnieniem odnalezienia pacjenta. Zmusiło go do tego poczucie winy, fałszywe przekonanie, że jego grzech – dziesięć zaślepionych przez żądzę minut z klęczącą przed nim Noną Swope – przyczynił się do porwania chłopca ze szpitala i tym samym przerwania niezbędnej do uratowania jego życia kuracji.

Zrozumiałem, że przychodząc do niego, popełniłem błąd. Łącząca nas wcześniej przyjaźń bezpowrotnie zniknęła, a wraz z tym utraciłem możliwość pocieszenia go, uspokojenia.

Jeśli istniało dla niego ocalenie, musiał je znaleźć sam.

Położyłem więc tylko rękę na jego ramieniu, życząc mu wszystkiego dobrego. Wzruszył ramionami i zagapił się w ekran.

Zostawiłem go ze wzrokiem wbitym w stos danych. Gdy wychodziłem, przeklinał głośno, bo coś nie zgadzało mu się w obliczeniach.

Jechałem powoli Bulwarem Zachodzącego Słońca na wschód i rozmyślałem o sekretach rodzinnych relacji. Milo powiedział mi kiedyś, że rodzinne sprzeczki to najtrudniejsze sprawy dla gliniarza, bo łatwo dochodzi w nich do przemocy. Spory szmat życia strawiłem na rekonstruowaniu rozpadających się rodzin, zdeformowanych związków, zaleczaniu ropiejących wrogości i wydobywaniu na światło dzienne uczuć zapomnianych z powodu codziennych konfliktów.

Najprościej było machnąć ręką i uwierzyć, że nie da się naprawić zła. Że więzy krwi zadusiły duszę.

Wiedziałem, że policjanci widzą zniekształconą rzeczywistość, wykoślawia im ją codzienna walka ze złem, natomiast rzeczywistość psychoterapeuty wypacza zbyt częsty kontakt z szaleństwem.

Chociaż… Istnieją przecież rodziny, którym udało się wspólne życie, które się kochają i wspierają. Istnieją miejsca, gdzie dusza może znaleźć schronienie. Trzeba mieć nadzieję.

Wkrótce polecę na tropikalną wyspę, by spędzić kilka dni z pewną piękną kobietą. Muszę z nią o tym porozmawiać. Otwarcie.

Jonathan Kellerman

***