Выбрать главу

Oddział Onkologii mieścił się na piątym piętrze. Gabinety lekarskie rozmieszczono obok siebie w korytarzach o kształcie podkowy; pośrodku znajdowała się część administracyjna. Jako kierownik oddziału Raoul miał cztery razy tyle przestrzeni co każdy z pozostałych onkologów i sporo prywatności, gdyż jego biuro zajmowało koniec korytarza odgrodzony podwójnymi szklanymi drzwiami. Przeszedłem przez nie i trafiłem do części recepcyjnej. Ponieważ nigdzie nie dostrzegłem recepcjonistki, ruszyłem dalej przed siebie i wreszcie dotarłem do drzwi biura Raoula. Były oznaczone napisem: „Obcym wstęp wzbroniony”, mimo to otworzyłem je i wszedłem do środka.

Raoul mógłby mieć prawdziwie dyrektorski apartament, urządził tu jednak laboratorium; na biuro pozostała mu zaledwie klitka trzy na trzy i pół metra. Pokój wyglądał tak, jak go zapamiętałem – biurko zarzucone ogromnymi stertami korespondencji, czasopism i pozostawionych bez odpowiedzi wiadomości (wszystkie uporządkowane i starannie ułożone). Książki nie mieściły się w wysokiej od podłogi po sufit biblioteczce, toteż część leżała obok niej w stosach. Za biurkiem wisiały spłowiałe beżowe zasłonki, które zakrywały wychodzące na wzgórza jedyne okno.

Znałem ten widok aż nazbyt dobrze, gdyż dużo czasu w Zachodnim Centrum Pediatrycznym zmarnowałem na wpatrywanie się w nadgryzione przez ząb czasu litery napisu: „Hollywood”. Najczęściej czekałem, aż Raoul zjawi się wreszcie na kolejnym zebraniu, które sam wcześniej zaplanował, lecz o którym jak zwykle zapomniał. Albo traciłem cierpliwość podczas jego niekończących się zamiejscowych rozmów telefonicznych.

Teraz rozejrzałem się w poszukiwaniu jakichś śladów jego bytności i znalazłem styropianowy kubek na wpół wypełniony zimną kawą oraz kremową jedwabną marynarkę troskliwie powieszoną na oparciu krzesła przy biurku. Zastukałem do drzwi prowadzących do laboratorium. Nie usłyszałem odpowiedzi, a drzwi były zamknięte na klucz. Odsunąłem zasłonki, odczekałem chwilę i wysłałem Raoulowi informację na pager, ale nie oddzwonił. Mój zegarek wskazywał dziesięć minut po dziewiątej. Odkryłem, że odżywają we mnie stare uczucia – niecierpliwość i rozdrażnienie.

Postanowiłem poczekać jeszcze kwadrans, a później wyjść. Dość się już w życiu na niego naczekałem.

Raoul wpadł do biura dziewięćdziesiąt sekund przed wyznaczonym przeze mnie ostatecznym terminem.

– Alex! – Energicznie potrząsnął moją ręką. – Dziękuję, że przyszedłeś!

Postarzał się. Brzuch urósł mu do sporych rozmiarów piłki, którą opinała zapięta na wszystkie guziki koszula. Resztki włosów na wierzchołku głowy zniknęły już i tylko ciemne kędziory nad uszami zdobiły wysoką i błyszczącą czaszkę. Gęsty wąs, niegdyś hebanowy, poszarzał od siwizny. Tylko oczy przypominające ziarenka kawy stale się żywo poruszały, sugerując wieczną młodość i niespożytą energię ich właściciela. Raoul był niewysokim przysadzistym mężczyzną i chociaż ubierał się starannie, nie zamierzał tuszować zbytnich krągłości. Tego ranka włożył bladoróżową koszulę, czarny krawat w różowe zegary i kremowe spodnie, które pasowały do przewieszonej przez krzesło marynarki. Na nogach miał jasnobrązowe mokasyny o ostrych noskach, wypolerowane do połysku. Długi biały fartuch Raoula był wykrochmalony i nieskazitelnie czysty, ale o rozmiar za duży. Na szyi Melendez-Lynch zawiesił sobie stetoskop, a w kieszenie fartucha wsunął tyle ołówków i papierów, że aż obwisły.

– Dzień dobry, Raoul.

– Jadłeś już śniadanie? – Odwrócił się do mnie tyłem i niczym ślepiec przesunął grubymi palcami po zawalających biurko papierzyskach.

– Nie, powiedziałeś, że sam…

– Może zejdziemy do stołówki dla lekarzy? Oczywiście oddział zapłaci za twój posiłek.

– Brzmi zachęcająco – westchnąłem.

– Doskonale, doskonale. – Poklepał się po kieszeniach, przeszukał je, w końcu wymamrotał jakieś przekleństwo po hiszpańsku. – Wykonam jeszcze tylko kilka telefonów, a zaraz potem pójdziemy…

– Mam mało czasu. Byłoby dobrze, gdybyśmy poszli już teraz.

Odwrócił się i popatrzył na mnie z ogromnym zaskoczeniem.

– Co takiego? Och tak, oczywiście. Już idziemy. Rzucił jeszcze okiem na biurko, złapał najnowszy egzemplarz magazynu medycznego „Krew” i wyszliśmy.

Chociaż miałem nogi dłuższe od jego o dobre dziesięć centymetrów, musiałem niemal biec, by za nim nadążyć. Pędziliśmy przez szklany korytarz, który łączył Prinzley Pavilion z głównym budynkiem. A ponieważ mój towarzysz gadał podczas drogi jak najęty, nie mogłem odstać od niego ani o metr.

– Nazywają się Swope. – Przeliterował mi nazwisko. – Chłopiec ma na imię Heywood, zdrobniale mówią na niego Woody. Pięć lat. Zlokalizowany nowotwór układu limfatycznego, choć nie jest to choroba Hodgkina. Początkowo został zaatakowany tylko jeden z bocznych węzłów chłonnych. Skaning metastazy był bardzo piękny… to znaczy całkowicie zrozumiały. Histologia nielimfoblastyczna, czyli korzystna, ponieważ znamy właściwą kurację…

Dotarliśmy do windy. Raoul zasapał się, poluźniał krawat. Drzwi rozsunęły się i wsiedliśmy, zjeżdżając na parter w milczeniu. Mój towarzysz nie potrafił ani przez chwilę stać nieruchomo: stukał palcami o ściankę windy, gładził wąsy, bawił się długopisem, włączając go i wyłączając.

Korytarz na parterze był – jak zwykle – pełen lekarzy, pielęgniarek, techników i pacjentów. Panował tu straszny hałas. Melendez-Lynch znowu zaczął mówić, lecz dotknąłem jego ramienia i krzyknąłem mu prosto do ucha, że go nie słyszę. Skinął głową i jeszcze szybciej pognał naprzód. Minęliśmy kafeterię i weszliśmy do kiepsko oświetlonej, lecz całkiem porządnej stołówki dla lekarzy.

Grupa chirurgów i stażystów siedziała przy okrągłym stoliku. Wszyscy ubrani byli w zielone operacyjne uniformy. Jedli lub palili, czepki zwisały im na piersiach jak śliniaki. Poza nimi nie było tu nikogo.

Raoul poprowadził mnie do narożnego stolika, skinął na kelnerkę i rozłożył na kolanach płócienną serwetkę. Wziął do ręki pojemnik ze słodzikiem i odwracał go to w jedną, to w drugą stronę. Proszek przesypywał się z cichym szmerem niczym piasek w klepsydrze. Mój towarzysz powtórzył ten gest kilka razy, po czym podjął temat, przerywając jedynie na chwilę, by złożyć zamówienie.

– Pamiętasz protokół COMP?

– Jak przez mgłę. Cyklofosfamid… metotreksat i prednizon, prawda? Zapomniałem, co oznacza O.

– Bardzo dobrze. O to onkowin. Udoskonaliliśmy ten protokół specjalnie dla przypadków niebędących chorobą Hodgkina. Działa cuda, kiedy połączymy leki z naświetlaniem. Osiemdziesiąt jeden procent pacjentów przeżywa trzy lata bez nawrotu. Tak wygląda krajowa statystyka… Jeśli chodzi o moich pacjentów, procent jest jeszcze wyższy: ponad dziewięćdziesiąt przypadków wyleczeń na sto. Szczególnie dobrze kurację tę znoszą dzieci. Znam sporo pięcio- czy siedmiolatków, które czują się dziś znakomicie… Pomyśl o tym, Alex. Choroba, która dziesięć lat temu zabijała właściwie każde dziecko, stała się potencjalnie uleczalna. Światło w jego oczach nabrało dodatkowej mocy.

– Fantastyczne – zauważyłem.

– Idealne słowo. Rzeczywiście to jest fantastyczne. Podstawę stanowi chemioterapia multimodalna. Więcej doskonalszych leków w odpowiednich kombinacjach.

Kelnerka przyniosła nam jedzenie. Raoul położył sobie na talerzu dwie bułki, które pokroił na maleńkie kawałki. Skończył jeść, gdy byłem w połowie mojego bajgla. Kelnerka nalała kawy, którą Melendez-Lynch spróbował, dodał śmietanki, pomieszał i szybko przełknął. Następnie wytarł wargi i wąsy.

– Zauważ, że użyłem słowa „uleczalna”. Nie jest to gadanie o przedłużonej remisji. Pokonaliśmy guz Wilma, pokonaliśmy chorobę Hodgkina. Nowotwór układu limfatycznego będzie następny. Zapamiętaj moje słowa, bo tę chorobę zaczniemy skutecznie leczyć już w najbliższej przyszłości.