Выбрать главу

Pokroił i zjadł trzecią bułkę. Przywołał kelnerkę, prosząc o dolewkę kawy.

Gdy odeszła, powiedział:

– To właściwie nie jest kawa, mój przyjacielu, lecz tylko jakaś gorąca lura. Moja matka umie parzyć prawdziwą kawę. Na Kubie mieliśmy własne poletko. Jeden ze służących, stary Murzyn imieniem Jose, kruszył ziarna w dłoni. Mielenie jest bardzo istotne dla smaku kawy… – Wypił kilka łyków, odstawił kubek, wziął szklankę z wodą i ją opróżnił. – Przyjdź do mnie do domu, a napijemy się prawdziwej kawy.

Przyszło mi do głowy, że chociaż pracowałem z tym człowiekiem przez trzy lata, a znałem go dwa razy dłużej, nigdy nie widziałem jego mieszkania.

– Może odwiedzę cię któregoś dnia. Gdzie mieszkasz?

– Niedaleko stąd. Mam mieszkanie na Los Feliz. Z jedną sypialnią… Malutkie, ale na moje potrzeby wystarczy. Kiedy człowiek mieszka sam, najlepiej żyć skromnie. Nie zgadzasz się z tym?

– Ależ zgadzam się.

– Też mieszkasz sam, prawda?

– Jeszcze do niedawna rzeczywiście tak było. Teraz zamieszkałem ze wspaniałą kobietą.

– To dobrze, bardzo dobrze. – Odniosłem wrażenie, że jego ciemne oczy się zachmurzyły. – Tak, tak, kobiety. Wzbogacają moje życie. I niszczą je. Moja ostatnia żona, Paula, ma duży dom we Flintridge. Inna w Miami, a dwie pozostałe Bóg wie gdzie. Jorge, mój drugi syn… syn Niny… twierdzi, że jego matka jest w Paryżu, ale ta kobieta nigdy nie zagrzała zbyt długo miejsca w jednym mieście.

Pochylił głowę i uderzył łyżeczką o stół. Potem pomyślał o czymś, co go wyraźnie rozweseliło.

– Jorge idzie w przyszłym roku na studia medyczne. Wybrał szkołę stanową w Hopkinsville.

– Gratuluję.

– Dziękuję. Wiesz, to wspaniały chłopak, zawsze taki był. Latem mnie odwiedza i pracuje w laboratorium. Jestem dumny, że go inspiruję do pracy. Pozostałe dzieciaki nie mają o niczym pojęcia… Kto wie, co będą robić w życiu, ale ich matki też nie były takie jak Nina. Nina pracowała jako wiolonczelistka.

– Nie wiedziałem o tym.

Wziął kolejną bułkę i zważył ją w dłoni.

– Pijesz swoją wodę? – spytał.

– Nie, nie, częstuj się.

Wypił.

– Opowiedz mi o tych Swope’ach. Jakiego rodzaju problemy masz z nimi?

– Najgorsze z możliwych. Po prostu nie chcą się zgodzić na leczenie syna. Zamierzają zabrać go do domu i poddać Bóg wie jakiej kuracji.

– Sądzisz, że to holiści?

Wzruszył ramionami.

– Całkiem możliwe. Pochodzą ze wsi, przyjechali z La Visty, małego miasteczka w pobliżu granicy z Meksykiem.

– To tereny rolnicze. Znam je.

– Na pewno leczą się tam robionymi przez siebie miksturami… Ojciec chłopca to farmer czy hodowca. Prymitywny człowiek, który stale próbuje mi czymś zaimponować. Pewnie skończył jakąś szkołę lub kursy, bo lubi zarzucać swoich rozmówców terminami z zakresu biologii. Duży, przysadzisty facet, tuż po pięćdziesiątce.

– Stary, jak na ojca pięciolatka.

– Tak. A matka musi mieć ponad czterdzieści pięć lat… Pewnie była to niechciana ciąża. A teraz obwiniają siebie za to, że ich syn ma raka.

– Cóż, nie widzę w takiej reakcji niczego niezwykłego – oceniłem. – Rodzice często zadają sobie pytanie, na które nie ma odpowiedzi: „Dlaczego zachorowało właśnie moje dziecko?” Nie postępują wtedy racjonalnie. Zdarza się to ludziom niezależnie od ich wykształcenia, nawet lekarzom, biochemikom i innym osobom, które powinny się znać na tych sprawach… Każdy przeżywa katusze, dylemat między rzeczywistością i pragnieniami. Większość rodziców przezwycięża depresję i niemoc. Przecież trzeba leczyć dziecko…

– W tym przypadku – przerwał mi Raoul – ich wyrzuty sumienia nie są bezpodstawne. Stare jajniki… i tak dalej. No cóż, lepiej podam ci więcej faktów. Gdzie skończyłem… Ach tak, Emma Swope. Szara myszka. Posłuszna, uległa. W tej rodzinie rządzi ojciec. Dwoje dzieci. Córka ma około dziewiętnastu lat.

– Jak długo diagnozowano chłopca?

– Lekarz domowy zauważył podczas badania powiększony brzuch. Przez dwa tygodnie dziecko odczuwało ból, przez ostatnie pięć dni gorączkowało. Lekarz nabrał podejrzeń… Okazał się całkiem niezły jak na wiejskiego łapiducha. Nie ufał lokalnym szpitalom, więc przysłał Swope’ów do nas. Musieliśmy powtórzyć badania ogólne, zbadać krew, mocz, pobrać w dwóch miejscach szpik kostny, zastosować markery immunodiagnostyczne… Od dwóch dni mamy diagnozę. Nowotwór został zlokalizowany, na szczęście nie znaleźliśmy żadnych przerzutów. Odbyłem z rodzicami rozmowę, poinformowałem ich, że prognozy są dobre, ponieważ guzy jeszcze się nie rozprzestrzeniły. Podpisali zgodę na leczenie i byliśmy gotowi do rozpoczęcia kuracji. W ostatnim czasie chłopiec często przechodził rozmaite infekcje oraz zapalenie płuc charakterystyczne dla osób z osłabioną odpornością, toteż zdecydowaliśmy się umieścić go w sterylnym module. Planowaliśmy potrzymać go w nim przez pierwszy okres chemioterapii. Sprawa wydawała się załatwiona, a potem nagle zadzwonił do mnie Augie Valcroix, który opiekuje się malcem… Pójdziemy do niego za chwilę. Powiedział mi, że rodzice się wystraszyli.

– Podczas pierwszej rozmowy nie sprawiali problemów?

– Właściwie nie. Ojciec mówił za nich oboje. Jego żona siedziała nieruchomo i płakała. Robiłem, co mogłem, by ją podnieść na duchu. Swope zadał mi mnóstwo dociekliwych pytań… Jak już wspomniałem, starał się zrobić na mnie wrażenie. W sumie nasza rozmowa wyglądała na przyjazną pogawędkę poświęconą trudnemu tematowi. Rodzice dziecka wydali mi się inteligentni i otwarci. Po telefonie Augiego Valcroix poszedłem do nich. Chciałem porozmawiać. Wiesz, czasami rodzice słyszą o kuracji i wyobrażają sobie, że torturujemy ich dziecko. Zaczynają szukać prostszych „leków”, jak na przykład wywar z pestek moreli. Jeśli lekarz poświęci czas na wyjaśnienie zasad chemioterapii, zwykle udzielają ponownej zgody na kurację. Ale nie Swope’owie! Ci po prostu nagle się rozmyślili. Użyłem tablicy i kredy. Narysowałem wykres, pokazując im ową osiemdziesięciojednoprocentową statystykę związaną z leczeniem. Mój wykład nie zrobił na nich wrażenia. A przecież… Podkreślałem, że konieczny jest pośpiech. Przypochlebiałem im się, błagałem, krzyczałem. Nie spierali się ze mną. Po prostu odmówili i już. Chcą zabrać syna do domu.

Podzielił kolejną bułkę na kawałeczki i ułożył je w półkolu na swoim talerzu.

– Zamierzam wziąć jeszcze jajka – oznajmił nagle.

Skinął na kelnerkę. Przyjęła zamówienie, po czym za jego plecami posłała mi spojrzenie, które mówiło: „Jestem do tego przyzwyczajona”.

– Masz jakieś teorie na temat przyczyn tego zwrotu o sto osiemdziesiąt stopni? – spytałem.

– Dwie. Albo Augie Valcroix zawalił sprawę, albo rodzicom namieszali w głowie ci przeklęci „dotykacze”.

– Kto taki?

– „Dotykacze”! Tak ich nazywam na własny użytek. Członkowie jakiejś diabelskiej sekty o nazwie Dotknięcie, która ma swoją siedzibę nieopodal domu rodziny chłopca. Oddają cześć guru zwanemu Szlachetnym Matthiasem… Tak mi powiedział pracownik opieki społecznej. – W głosie Raoula pojawiła się pogarda. – Madre de Dios, Kalifornia stała się azylem dla psychicznych dewiantów z całego świata!

– Czy to holiści?

– Tak twierdzi facet z opieki społecznej. Holistyczne dupki… Każdą chorobę leczą marchewkami, otrębami i wstrętnie śmierdzącymi ziołami, które zbierają o północy dla wzmocnienia efektu. Ukoronowaniem stuleci naukowego postępu jest świadomy regres kulturowy! Świadomy!