Za miastem ciągnęła się równina z rzadka urozmaicona łagodnymi pagórkami, porośnięta ostrą trawą, rozległymi kępami gęstych zarośli. Pocięta siecią głębszych i płytszych strumieni – krwiobiegiem tej krainy. Zatrzymałem się nad brzegiem jednego z nich. Woda płynęła wąskim korytem, wartka i mętna, gdyż pora deszczów skończyła się niedawno. Usiadłem w miejscu wyglądającym na najmniej wilgotne i zastanawiałem się, jak napić się wody, nie zamulając sobie żołądka.
Nie myślałem o niczym innym. Ani gdzie będę spał tej nocy, ani o długim cieniu Kręgu, sięgającym naprawdę bardzo daleko, ani tym bardziej o domu. Tak jak podczas długiej, żmudnej pracy nie myśli się o jej zakończeniu, tylko o następnym ruchu, a potem o następnym. Nie miałem żadnej przyszłości, tylko tę obecną chwilę, a świat zawęził się do odrobiny wody w zagłębieniu dłoni, słonecznych plam tańczących na powierzchni strumienia i krzewów poruszających się w podmuchach wiatru.
I wtedy, zupełnie nagle… do głowy wpakował mi się nieproszony gość.
„Kamyk! Co ty tu robisz?”
Przekaz mentalny był tak znajomy, że natychmiast odgadłem autora.
„Pożeracz Chmur??!”
Zarośla po przeciwnej stronie zatrzęsły się, ale zamiast znajomej białej psiej mordy spomiędzy zieleni wynurzyła się najpierw para rąk, a potem ciemna, rozczochrana głowa młodego chłopaka. Gapiłem się na to zjawisko, mając dziwne uczucie, że rozum mi się miesza. Gdzie jest Pożeracz Chmur? Chłopak uśmiechnął się kpiarsko, jednym kącikiem ust. Miał oczy wąskie jak liście mimozy i szczupłą twarz o wyraźnie zaznaczonych kościach policzkowych. Całkiem po prostu miał moją twarz!!
Zrozumiałem. Pożeracz Chmur we własnej, smoczej postaci składał się z tony mięśni, kłów, pazurów i skrzydeł (oraz dużej ilości białego futra). Przy pierwszym spotkaniu pogonił mnie jak szczura i omal nie umarłem ze strachu. Gdy transformował w psa (wciąż sporego), prawie odgryzł mi dwa palce. A teraz paradował po świecie w mojej skórze, zadowolony z życia! Nie wiedziałem jak, ale ukradł mi twarz! Krew mnie zalała. Jednym susem przeskoczyłem strumyk i na powitanie rąbnąłem Pożeracza Chmur w jego krzywy uśmieszek. Skotłowaliśmy się razem. Pożeracz Chmur bił się po babsku. Podczas gdy tłukłem go pięściami w twarz i brzuch (z niemałą satysfakcją), on drapał, darł mnie za włosy i usiłował ugryźć w nos. Zdążyłem mu sporo nakłaść, zanim zmienił taktykę. Złapał mnie za ramię i szarpnął tak mocno, że prawie pofrunąłem. Miał mój wzrost i wagę, ale był dużo silniejszy. W ostatniej chwili zdążyłem złapać przeciwnika za włosy i razem zwaliliśmy się do wody. Dla Pożeracza Chmur było to chyba gorsze od kąpieli we wrzącym oleju. Jak każdy smok uznawał, że woda służy do picia, a od mycia można umrzeć. Wyskoczył ze strumyka szybciej, niż tam się znalazł, wdrapując się po stromym brzegu. Chwyciłem go za nogę i z okrucieństwem pociągnąłem z powrotem.
„Jesteś podły. Podły!” – zawył mi gdzieś pod czaszką. -”Co ja ci zrobiłem?”
Siedział na dnie, zanurzony prawie po pierś, unosząc
łokcie gestem pełnym obrzydzenia, jak człowiek pogrążony w bagnie. Wyciągnąłem z wody prawą rękę i pokazałem blizny.
„Skąd masz moje ciało!?”
„Właśnie stąd” – pokazał nosem. – „Kiedy połknąłem trochę twojej krwi, rozpracowałem wzorzec. Na pamiątkę. I przydało się.”
Ciekawe. Kolekcjonował wzorce genetyczne jak inni muszle albo zasuszone rośliny?
„Wypuścisz mnie wreszcie, czy mam się rozpuścić?!” – przekazał z pretensją.
Wzruszyłem ramionami. Wstał i otrząsnął się jak mokry pies. Ledwo jednak wychyliliśmy głowy nad zarośniętą chwastem skarpę, dojrzałem nagły ruch kilkanaście kroków od nas, na wolnej od zarośli przestrzeni. Wprost znikąd pojawił się na niej mężczyzna w jasnym ubraniu. Rozglądał się, jakby czegoś szukając. Błyskawicznie pociągnąłem Pożeracza Chmur w dół, zamykając mu usta tak mocno, że wyczuwałem jego zęby.
„Wróg?” – pojawiło się w mej głowie krótkie pytanie.
„Nie wróg, ale i nie przyjaciel.”
Pożeracz Chmur rozszerzył kontakt i świat wypełnił mi uszy. Woda pluskała, a całkiem niedaleko chrzęściła sztywna trawa pod stopami. Coraz bliżej. Mężczyzną w jasnym, niezdatnym do podróży stroju mógł być Wędrowiec, dla którego wszystkie odległości na świecie były tylko krokiem przez niewidzialne drzwi. Więc jednak mnie poszukiwano. Dla Obserwatora z Kręgu Mistrzów wyłowić mnie z morza innych umysłów było prostą rzeczą, a już zupełną zabawką posłać w określone miejsce Wędrowca. Tyle tylko, że mag po dotarciu na brzeg nie znalazł nikogo. Zesztywniały w niewygodnej pozycji, widziałem miękkie pantofle, drepczące niezdecydowanie tuż nad moją głową, ale Wędrowiec ujrzał tylko płynącą wodę i stertę starych gałęzi. Wreszcie nogi Wędrowca zniknęły z towarzyszeniem niezwykłego dźwięku.
„Co to było?” – zdziwiłem się, likwidując miraż i puszczając Pożeracza Chmur, który natychmiast zaczął rozcierać sobie wargi. Momentalnie wycofał się też ze ścisłego kontaktu i znów ogłuchłem.
„Widziałem, jak zniknął. Zostawił dziurę w powietrzu i wszystkie cząstki runęły w nią jak w przepaść.”
Spojrzałem na Pożeracza Chmur spode łba. Ależ z niego kłamczuch. Przecież nie można widzieć powietrza.
Wygrzebaliśmy się na suchy ląd. Ściągnąłem bluzę i starannie ją wyżąłem. Pożeracz Chmur otrzepywał się, jakby wciąż chodził w futrze. Co on właściwie miał na sobie? Wyłącznie koszulę i kuse spodnie do pół łydki, mimo chłodu. Obie rzeczy były imponująco brudne.
„Wróciłem do domu…” – opowiadał Pożeracz Chmur – „… a tam już mieli nowe jajko… i nie wytrzymałem, poleciałem z naszej wyspy z powrotem na kontynent. Mieć rodzeństwo, Kamyku, to fatalna sprawa.”
Zgodziłem się z nim. Zwłaszcza bliźniacze rodzeństwo.
„W psy rzucają tu kamieniami, więc pomyślałem o tej postaci” – ciągnął dalej. – „Okazała się całkiem wygodna. Co prawda, trudno polować z takimi małymi zębami, ale znalazłem miejsce, gdzie leży mnóstwo mięsa, tylko brać.”
Rzeźnicza ulica! Pożeracz Chmur musiał tam sobie całkiem śmiało poczynać. Czerń i plugastwo! Miałem ochotę znów go wykąpać, za zrzucanie na cudzą głowę własnych grzechów.
„A ty? Zdaje się, że masz kłopoty. Ten człowiek… mag. Czy chciał cię skrzywdzić?”
Zwlekałem z wyjaśnieniami, udając, że bardzo mnie zajmuje wylewanie wody z butów, ale Pożeracz Chmur tak naciskał, że w końcu wywlókł ze mnie całą żałosną historię. Kiedy skończyłem, objął mnie ramieniem, zupełnie ludzkim, współczującym gestem.
„Nie płacz.”
„Nie płaczę” – odparłem ponuro i otarłem nos wierzchem dłoni.
„Ale się narobiło. Przecież tyle razy rozpalałeś ten nieprawdziwy ogień i nic się nie działo.”
Pożeracz Chmur drapał się nerwowo za uchem, myśląc intensywnie.
„Podpal coś. Cokolwiek” – zażądał.
Oberwałem z krzaka suchą gałązkę i kazałem jej zapłonąć. Wszystko wyglądało normalnie. Płomień pożerał z apetytem drewno. Cienka kora zwijała się w żarze i czerniała, gorzki dym zadrapał w gardle, ale gdy znikł ogień, gałązka była nienaruszona.
„Nic.”
„A coś żywego?”
Coś żywego? Nie miałem zamiaru eksperymentować ani na sobie, ani na nim. Wypatrzyliśmy w kępie trawy ropuchę. Jedną z tych paskudniejszych, o rogatym nosie, plującą krwią, gdy ją podrażnić. Rozpaliłem na ropuszym łbie maleńki ogieniek. Poruszyła się nieznacznie, a potem siedziała całkiem spokojnie, ruszając gardłem. Pożeracz Chmur gapił się na nią w skupieniu. Wreszcie miała dość naszego towarzystwa i pokicała pod krzaki.