Dopiero przypadek pozwolił mi na odkrycie kolejnej warstwy sekretu – znaczenia nazwy i dlaczego to Krąg zajmował się tą gromadką, a nie kapłanki ze Świątyni Miłosierdzia.
Moneta pierwszego dnia pokazał nam swoją pracownię. Było to spore pomieszczenie na pięterku zagracone sztalugami, stołami, prasami, narzędziami, naczyniami wypełnionymi sproszkowanymi minerałami, olejem i bogowie wiedzą, czym jeszcze. Moneta sam robił farby, a także pędzle i rysiki. Potrafił nawet czerpać papier, co wprawiło mnie w podziw.
Całą powierzchnię ścian pokrywały obrazki, przedstawiające pejzaże, malowane w charakterystyczny dla Monety sposób. Portrety robione zwykłą metodą, na zamówienie, upychał do kąta. Najwyraźniej traktował je wyłącznie jak towar. Niewiele lepiej miały się księgi przeznaczone do iluminowania – porozkładane na pulpitach i półkach w niebezpiecznym towarzystwie palet oraz tuszu. Sam Moneta ledwo się mieścił w tej rupieciarni. Sypiał na żeglarskiej koi podwieszonej pod belkami stropu. Urzekła mnie zabawna uroda tego kąta i następnego dnia znów tam zajrzałem.
Moneta nie był sam. Razem z nim przy stole zawalonym setką niezbędnych drobiazgów ktoś siedział. Obaj unieśli głowy, gdy wszedłem. Moneta przykrył usta dłonią, prosząc o spokój. Natomiast siedzący przy nim człowiek chyba mnie nie zauważył. Miałem dziwne wrażenie, że jego wzrok mija mnie z obu stron. Zbliżyłem się ostrożnie. Ociemniały? Nie, przed mężczyzną leżała kartka papieru. Ręka trzymająca rysik chwiała się niezdecydowanie nad białą płaszczyzną. Stawiała kropki, kreski, splątane linie. Powoli z tej gmatwaniny zaczęło się coś wyłaniać. Rozpoznałem kształt ptasiej głowy, potem coś jakby łapę. Rysownik nabrał pewności. Kreski ułożyły się w rozpostarte skrzydła. Plamki z okruchów węgla, rozcierane palcami, nadały rysunkowi pozory wypukłości. Z obrazka spojrzało lśniącym okiem ptaszysko z groźnie otwartym dziobem. Lecz czy to aby na pewno był ptak? Pierzasty tułów umieszczono na dwóch ciężkich, szerokich łapach pożyczonych od psa, wilka czy może od wielkiego kota. Rozpoznałem też ogon – długi i cienki jak bicz. Ręka rysującego znieruchomiała. Skończył. Siedział jeszcze chwilę, wpatrując się nieprzytomnym wzrokiem w przeciwległą ścianę, następnie wstał nagle, sztywno, jak marionetka podciągnięta na sznurku, i wyszedł. Poczułem, że mam zesztywniały kark i pieką mnie wysuszone oczy. Moneta podniósł delikatnie rysunek, umieścił go na ścianie wśród innych, podobnych.
„Kto to był?”
„Liść. Czasem przychodzi rysować.”
„Był dziwny. Ten rysunek też jest dziwny. Co to jest?”
Moneta długo szukał odpowiedniego znaku. Przerobiliśmy „Duże Groźne Zwierzę”, „Ptaka z Włosami”, „Kota z Piórami…”. Można było zgłupieć od tego. W końcu po prostu wcisnąłem mu do rąk pióro i kazałem napisać. Potrząsnął tylko głową, porażony prostotą rozwiązania i narysował zgrabny znak oznaczający „Gryfa”.
Gryf? Gotów byłem kłócić się do omdlenia rąk, że gryfy tak nie wyglądają. Liść miał pomieszane w głowie. Niespodzianie Moneta rozzłościł się. Usiłował jednocześnie coś mi wytłumaczyć i obrazić. Wyszła z tego sieczka gestów, więc znów uciekł się do pomocy pióra. Patrzyłem mu przez ramię i w miarę jak pisał, odczytywałem historię Liścia.
Był zakwalifikowany jako Obserwator, choć nigdy nie stanął i nie stanie w Kręgu Mistrzów. Talent okazał się dla niego przekleństwem, a ceną, jaką zapłacił, było odcięcie od świata. Przytłoczony własną doskonałością, żył jak we śnie. Nie nakarmiony, umarłby z głodu. Trzeba było opiekować się nim jak dzieckiem. Przeciętny Obserwator śledził myśli ludzkie i zwierzęce instynkty na ograniczonym poziomie. Mistrz wychwytywał je na bardzo duże odległości, klarowne i obdarzone indywidualnymi „charakterami”. Natomiast Liść odbierał cudze doznania z niewyobrażalnych dali. A jedynym dla niego sposobem na kontakt z otoczeniem było przelewanie na papier swych wizji.
Moneta pokazał mi rysunki Liścia. Były na nich niezwykłe zwierzęta, ludzkie twarze nieznanych ras, budowle nie z tego świata. Przedmioty niewiadomego przeznaczenia lub fragmenty większych całości – dłoń, część głowy, niekompletny krajobraz, jakby źródło przekazu zniknęło nagle. Umarło?
Tak więc gryf z rysunku Liścia musiał być prawdziwy. Żył gdzieś, może na Zachodnich Kontynentach, a może na niezbadanym Wschodzie. Wyobrażenia tych mitycznych stworzeń, jakie widziałem w książkach i na dziesiątkach świątynnych malowideł, nadawały się na zelówki do sandałów.
Zrozumiałem dziwne zachowanie Liścia. On rzeczywiście nie dostrzegał ani mnie, ani Monety. Byliśmy dla niego tylko zjawami wśród innych zjaw.
Zadrżałem. Mój talent odebrał mi słuch. Jak blisko byłem tej granicy, którą przekroczył Liść?
Moneta zaniepokoił się. Opacznie zrozumiał mój lęk.
„Czy ty nie lubisz magów? Obawiasz się? Nie chcesz…?”
Przerwałem mu gestem.
„To nie to.”
Odprężył się i dalej składał znaki, starannie jak nigdy dotąd.
„Tutaj wszyscy są niedokończeni. Prawie magowie.”
Prawie magowie. Wiedziałem, że nadmiernie wybujały talent może stłamsić osobowość lub okaleczyć ciało. Ale były też inne sytuacje, gdy magiczne talenty ledwie kiełkowały. A nawet niewielka ich cząstka zmieniała życie. Tak więc był to Dom Innych Ludzi, naprawdę innych niż pozostali. Znalazły tu opiekę niewidome dzieci, rozpoznające kolory palcami, Obserwatorzy, których zdolności zawodziły, przychodząc i odchodząc kapryśnie. Iskry nie panujące nad swymi groźnymi właściwościami albo ociemniali Przewodnicy Snów, oglądający świat tylko w swych wizjach. W ten sposób Krąg roztaczał patronat nad uboższymi krewnymi.
„Tylko ty i twój przyjaciel nie jesteście obdarzeni” – dokończył Moneta z zakłopotaniem. Z trudem opanowałem śmiech. Biedny Moneta! Gdyby wiedział, jak naprawdę mocno jesteśmy „obdarowani”!
Zostałem w nadmorskiej osadzie. Nie miałem się gdzie podziać, a zresztą czułem, że pasuję do tego miejsca. Życie potrafi sprawiać niespodzianki. Miedziany z przyjemnością przekazał mi część swoich obowiązków. Moje zadanie polegało na przepisywaniu notatek i rachunków gospodarskich, które prowadził na niechlujnych świstkach. Poza tym pomagałem tam, gdzie akurat byłem potrzebny.
Pożeracz Chmur znosił króliki i zające z poprzetrącanymi karkami, zaopatrując kuchnię w mięso. Wygadany, inteligentny i dowcipny, wkrótce stał się ulubieńcem mieszkańców. Co tu kryć, miał wdzięk, którego mnie brakowało. Oddalaliśmy się od siebie coraz bardziej. Wciąż jeszcze dzieliliśmy posłanie, ale coraz rzadziej prowadziliśmy nasze „rozmowy”. W końcu i to się urwało. On miał swoje sprawy, ja swoje. Zaczęliśmy mijać się jak obcy.
Dom Innych Ludzi i jego mieszkańcy mogliby dostarczyć tematów do zapełnienia obszernego tomu. O samym Monecie można pisać w nieskończoność, a Miedziany był chodzącą księgą o barwnym życiorysie. Chciałbym napisać o Liściu lub o Nocnym Motylu, która potrafiła szyć, trzymając igłę palcami stóp. Albo o grupce głuchoniemych: małym Powoju – Iskrze, straszącym kota nieszkodliwymi ognikami, Wiernym – który może kiedyś doczeka się tatuażu z Kręgiem i Żółwiem, o Koralu – dziewczynce miewającej prorocze sny. Postanowiłem jednak, że więcej miejsca poświęcę Mgle, bo właśnie ją i jej okropne makatki chciałbym dobrze zapamiętać.
Ja i Mgła należeliśmy do odmiennych światów. Dla niej życie było stąpaniem w ciemnościach wypełnionych zapachem, dźwiękiem i dotykiem. Dla mnie przede wszystkim światłem, kolorem i kształtem. Ja nie czytałem z ust, ona nie widziała znaków. A jednak potrafiliśmy przerzucić przez tę przepaść wątły mostek porozumienia.