Выбрать главу

Wtedy zostałem odgarnięty na bok ruchem, jakim usuwa się z drogi psa lub kota. To był Miedziany. Przekroczył sztywno wyciągniętą łapę, pochylił się i przyłożył ucho do smoczego boku. Potem znów do głowy, z wysiłkiem rozwarł potężne szczęki i włożył między nie rękę aż po łokieć. I jeszcze głębiej, po samo ramię. Patrzyłem na to z zapartym tchem, w przebłysku zrozumienia, co robi ten odważny, szalony mag. Wyciągał Pożeraczowi Chmur język z gardła, całkiem jakby miał do czynienia z nieprzytomnym cielakiem, a nie największym drapieżnikiem na wszystkich kontynentach. Zaaferowany Miedziany krzątał się przy Pożeraczu Chmur. Podniósł mu powiekę – wąska źrenica poruszyła się w szkarłatnym jeziorku smoczego oka.

Miedziany wczepił się obiema dłońmi w białą sierść i z całej siły uderzył Pożeracza Chmur kolanem w pierś. Raz, a potem drugi. Smok zakrztusił się, zaczął kaszleć, zwymiotował śliną i żółcią, aż wreszcie złapał oddech. Omal nie rozpłakałem się z ulgi.

***

Wyznaliśmy Miedzianemu wszystko. Kiwał głową i unosił brwi z politowaniem. Część historii już znał (poczta Wędrowców działa bez zarzutu), części się domyślał. Trochę się gniewał, że go zwodziliśmy, ale zarazem był zachwycony możliwością oglądania z bliska smoka w naturalnej postaci.

Ciało Pożeracza Chmur pozostawiło w ziemi głęboki odcisk, na tyle dokładny, że gdyby zalać go gipsem, otrzymalibyśmy płaskorzeźbę w kształcie smoka. Wyjaśnił nam, że wykorzystał glebę z tego miejsca jako budulec do transformacji. Strapiony i zawstydzony, przyznał, iż przemiana „z mniejszego w większe” to trudna i subtelna rzecz. Robił to dopiero trzeci raz w życiu i właśnie niezbyt dobrze mu poszło. Tak bardzo zatęsknił za lataniem, aż rozpoczął przemianę, zaniedbawszy praktyki medytacyjne, a nawet to, by porządnie się najeść. Spieszył się i to omal go nie zabiło.

Naradzaliśmy się bardzo długo, co dalej robić w nowej sytuacji. Było pewne, że łapa Pożeracza Chmur nie może przestąpić darmowego ogrodzenia osady. Wzbudziłby panikę nie do opanowania. Niebezpieczne doświadczenie nie zachęcało go też do dalszych eksperymentów z własnym ciałem.

Jak dowiedziałem się od Miedzianego, czekano mnie w Kręgu, bardziej martwiąc się niż gniewając. Starszyzna wiązała duże nadzieje z pewnym narwanym adeptem i oczekiwała niecierpliwie, aż zmądrzeje i ujawni się. Skończyły się beztroskie czasy, to oczywiste. Było mi żal opuszczać miejsce, gdzie znalazłem tylu towarzyszy traktujących moją ułomność jak coś zwyczajnego. Ale największą przykrość sprawiała mi myśl o rozstaniu z okropnym, rozpuszczonym, kapryśnym, nieobliczalnym, nie znoszącym wody dziwakiem, który był moim najlepszym przyjacielem.

Pożeracz Chmur (niedyskretny, jak zawsze) musiał śledzić moje myśli, gdyż raptem uparł się, że absolutnie – absolutnie! – nie puści mnie nigdzie samego. Na pastwę złoczyńców, skorpionów, dzikich zwierząt, lamii, mantikor i innych niebezpieczeństw. Nie poradzę sobie sam, będę głodować, ktoś może mnie skrzywdzić, zranić lub zjeść. Całkiem jakby cesarstwo Lengorchii było jakąś dziczą. Kompletnie nas z Miedzianym skołował. Stanęło na tym, że odbędziemy najkrótszą i najbezpieczniejszą podróż do siedziby Kręgu – w powietrzu. Pożeracz Chmur zaniesie mnie na grzbiecie.

Perspektywa takiego lotu wydawała się nadzwyczaj podniecająca. Byłem chyba jedynym człowiekiem w dziejach, który miał okazję dosiadać smoka. Jednocześnie na samą myśl o wysokości, na jakiej mieliśmy się znaleźć, miękły mi kolana i włos się jeżył.

***

Musieliśmy sporządzić uprząż dla Pożeracza Chmur, by nie krępowała mu ruchów, a zarazem zabezpieczyła mnie przed upadkiem. Po kilku próbach i przymiarkach była gotowa.

Przez półtorej doby Pożeracz Chmur przychodził do siebie. Najadał się na zapas, pochłaniając foki, dzikie kozy oraz wieprze. Polował chyłkiem, starając się nie rzucać się w oczy rybakom i zbieraczom bursztynu. Wylizywał się, czesał i czyścił pazury, aż w końcu wymuskany, dziarski, z żywym błyskiem w oku, stwierdził, że jest w odpowiedniej formie. Gorzej było ze mną. Spakowałem się, co prawda, ale tak naprawdę gotów nie byłbym nawet po tygodniu.

***

Pomagałem Miedzianemu zapinać na smoczym torsie krzyżujące się, rzemienne pasy. Dociągnięte odpowiednio, kryły się głęboko w futrze. Pożeracz Chmur zbudowany jest z kocią ekonomią. Ogolony, stanowiłby szokujący widok. Chudy, kanciasty, złożony głównie z kości, żył i ścięgien. Tylko na grzbiecie, barkach i przednich łapach prężą się grube poduchy mięśni, tam, gdzie potrzebna jest siła do poruszania wielkimi skrzydłami.

Wdrapałem się między nie, zaciągnąłem pętle obejmujące nogi powyżej kolan. Miedziany podał mi gruby, wełniany szal. Tylko westchnąłem. Miałem już na sobie jego starą żeglarską kurtę podbitą nitrem, sporo za szeroką. Zmusił mnie do założenia pod spodnie długich, robionych na drutach pończoch i ciężkich jesiennych butów. Pożeracz Chmur ostrzegał, że na górze będzie zimno, ale uważałem to za przesadę. Pończochy drapały, kurtka grzała niczym łaźnia parowa. Prawie wrzałem. Zawinąłem sobie ten okropny szalik raz wokoło szyi, myśląc, że i tak zdejmę go, gdy zniknę magowi z oczu.

Pochyliłem się głęboko, uścisnęliśmy sobie z Miedzianym nadgarstki na szczęście. Poklepał mój but, bo niewiele więcej mógł dosięgnąć i pokazał w mowie znaków:

„Opiekuj się Pożeraczem Chmur.”

Rozbawił mnie. Zupełnie jakbym musiał przed czymkolwiek chronić takiego wielkiego bydlaka.

Znajdowaliśmy się na skraju lasu, który kończył się niebezpiecznym urwiskiem. Pionowa ściana, podmywana przez przypływy, oddzielona była od fal wąskim paskiem kamienistej plaży. Smok sam wybrał to miejsce. Po co była mu potrzebna ta przepaść, nie chciałem wiedzieć. Sam sobie zakazywałem o tym myśleć. Pożeracz Chmur ruszył ostrym kłusem ku brzegowi klifu. Rozpostarł skrzydła i rzucił się w powietrze niczym pływak w wodę. Moje serce na moment zamieniło się miejscami z żołądkiem. Poczułem zawrót głowy jak na wysokiej huśtawce. Potem wszystko się wyrównało i wróciło do normy. Ostrożnie uchyliłem zaciśnięte powieki. Pod nami rozpościerał się ocean. Najogromniejsza, najbardziej błękitna, migotliwa i cudowna rzecz na świecie. Pożeracz Chmur pochylił się na lewe skrzydło, zatoczył płaską pętlę i zanurkował ku wodzie, rycząc niby portowy róg przeciwmgielny. Najpierw poczułem ten ryk pod udami – silne drżenie. Usłyszałem go w chwilę potem, gdy Pożeracz Chmur zaprosił mnie do dzielenia swojej radości. Gigantyczna wodna przestrzeń waliła się na nas. Przepełniały mnie: euforia i przerażenie jednocześnie. Czułem, że muszę dać im ujście, inaczej pęknę. Wrzasnąłem ile sił w płucach.

„To jest to, Kamyk! To jest właśnie szczęście!” – przekazał smok.

Pęd powietrza zrywał włosy z głowy. Pożeracz Chmur w ostatniej chwili wzbił się w górę, gdy prawie dotykaliśmy wierzchołków fal. Płuca wypełniła nam słona wilgoć. Wzbijaliśmy się coraz wyżej. Słyszałem, jak smocze skrzydła kroją powietrze. Czułem napięcie mięśni pod białym futrem. Pożeracz Chmur zaczął mruczeć. Najpierw jednostajnie, potem na coraz to inne sposoby. Odkrywałem jakieś systemy w tych mruczeniach, powtarzające się frazy i zawiłe ozdobniki, aż wreszcie zrozumiałem. Mój towarzysz śpiewał.

Lecieliśmy na wschód, mając wybrzeże po lewej stronie. Pod nami przesuwały się granatowe plamy wodnych głębi i jasne płachty mielizn. Na morskich falach uwijały się łodzie rybackie. Kilkakrotnie widziałem statki handlowe, spokojnie dążące do wyznaczonych celów, a raz wojenny czteromasztowiec o czerwonych żaglach. Z wysoka wydawał się maleńki jak zabawka puszczona przez dziecko na powierzchnię stawu. Żałowałem, że nie lecimy niżej i nie mogłem obejrzeć go dokładniej, lecz Pożeracz Chmur posłał mi sugestywny obraz człowieka celującego z paskudnie wyglądającej kuszy. Zmieniały się krajobrazy wybrzeża. Zblakła zieleń wydm ustępowała głębokiej ciemnej barwie sosnowych zarośli, by nagle znów odmienić się w jasne, prawie białe strzechy rybackiej osady. Gdzieniegdzie błyskały, niczym łaty na odzieniu włóczęgi, poletka jaskrawożółtego cukrowca.