Zwabiony słupem dymu Pożeracz Chmur zboczył w stronę pełnego morza. Dopalał się stateczek, od którego ostrym kursem na zachód oddalał się cesarski „wojennik”. Smok zniżył lot i zatoczył krąg, by lepiej się przyjrzeć. Ohydna woń drapała w gardle, wywołując mdłości i zawrót głowy. Kojarzyła się przy tym z czymś dobrze mi znanym. Gdy zniesmaczony Pożeracz Chmur wrócił na poprzednią trasę, poszperałem w pamięci i wspomniałem identyczny zapach suchego zielska z zapasów Płowego.
Stosował je jako znieczulenie przy silnych bólach zębów, nastawianiu kości czy szyciu ran. W dużych dawkach było niebezpieczną trucizną, a rozpuszczone w alkoholu sprowadzało wizje i powolną śmierć. Jak widać po wypalonej skorupie kolebiącej się wolno na fali, cesarz surowo egzekwował prawo.
Niebawem ciekawe i piękne widoki wyparł z mej świadomości poważny problem. Było zimno. Wiatr wciskał się pod ubranie, wykorzystując najmniejsze szczelinki. Kuliłem się, owinąwszy głowę i szyję szalem od Miedzianego. Żałowałem, że nie jest o kilkanaście łokci dłuższy. Nie wyobrażałem sobie, że można tak zziębnąć. Z wolna lodowaciałem. Teraz zrozumiałem, czemu Pożeracz Chmur miał grube, puchate futro i temperaturę pieca chlebowego. Bez tego po paru godzinach przebywania w powietrzu spadłby w postaci kawałka lodu. Spuściłem powieki i „hipnotyzowałem” ból zmarzniętych uszu. Pewnie dlatego przegapiłem deltę, portowe zabudowania i lot wzdłuż głównego koryta rzeki. Zorientowałem się dopiero, gdy Pożeracz Chmur zaczął schodzić w dół długim, łagodnym ślizgiem. Otworzyłem oczy i, ku swojemu przerażeniu, zobaczyłem rosnący przed nami szklisty mur Zamku Magów. Tego nie było w planach. Mieliśmy siąść na uboczu i skromnie zapukać do bramy, a nie rozbijać się o magiczne ściany. Czerń i plugastwo! Mój wierzchowiec pokonał szczyt muru z minimalnym zapasem. Przechylił się na prawe skrzydło i wykorzystując zabłąkany powietrzny strumień, okrążył jedną z wież nonszalanckim łukiem. Następne wieże potraktował jak w grze „kamyczki-strumyczki”. Przeskakiwał z dachu na dach, szybując lekko. Popisywał się po prostu. Prosiłem, żeby przestał. Ostrzegałem przed Starszyzną Kręgu i nieprzyjemnościami, jakie mogą tu spotkać nachalne smoki. Groch o ścianę.
Smocze popisy skończyły się gwałtownie i nieprzyjemnie. Kreśląc w powietrzu pętle, wpadliśmy w ścianę gęstej ulewy. Nagle oślepliśmy. Pożeracz Chmur, zaskoczony i zszokowany, usiłował cofnąć się, tłukąc bezsensownie skrzydłami. Zaczepił jednym o fragment architektury i runęliśmy. Świat machnął kozła. Zacząłem żegnać się z żciem. Upadek skończył się okropnym wstrząsem, chyba na moment straciłem przytomność. Następne, co pamiętam, to ogród do góry nogami. Wisiałem głową w dół, zaczepiony stopą w asekuracyjnej pętli. Dokoła rosła marchewka. Mignęło mi, że coś musi w tym być – już drugi raz zlecieliśmy w jarzynki.
„Przepraszam” – dobiegło ze strony Pożeracza Chmur. Tylko tyle. Naprawdę. Markotny Pożeracz Chmur lizał zranione skrzydło, a ja usiłowałem się uwolnić. Nie zdążyłem. Zobaczyliśmy, jak szarżuje na nas zdumiewająca postać. Wojownik w efektownie rozwianej szacie, z włosem zjeżonym w bitewnym szale i długim, błyszczącym ostrzem wzniesionym nad głową. W mgnieniu oka wyobraziłem sobie rzeź, do jakiej mogło dojść już za moment. Rannego, rozszalałego Pożeracza Chmur, krew tryskającą strumieniami, oderwane ręce i nogi. I to właśnie teraz, gdy chciałem zdawać egzamin! Zrobiłem to, co pierwsze przyszło mi do głowy. Tuż przed nosem napastnika pojawiła się żelazna krata. Zaskoczony, potknął się, przeleciał przez nią jak przez powietrze (bo też tym była). Łapiąc równowagę, zrobił jeszcze ze trzy kroki, znów się potknął, upuścił miecz, który wbił się w ziemię. Wojownik zrobił „tygrysa” przez głowę i legł między smoczymi łapami. Widowisko trwało około pięciu sekund. Pożeracz Chmur przyglądał się temu ze zdumieniem i pewną dozą rozbawienia. Zupełnie inne odczucia musiał mieć ów mężczyzna, gdy zobaczył nad sobą rozwierający się z apetytem ogromny pysk pełen zębisk spiczastych jak sztylety. Wciąż widzę jego zbielałą z przerażenia twarz, pokreśloną sinymi pasami i rozszerzone oczy, pełne grozy. Smocza paszcza otworzyła się, a długi, różowy jak płat szynki jęzor… oblizał niespodziewanego gościa, soczyście i z rozmachem. Mężczyzna usiadł i zaczął wycierać się z nieopisanym obrzydzeniem. Dostałem okropnego ataku śmiechu.
Człowiek, który w pojedynkę rzucił się na lengorchiańskiego smoka, nazywa się Wiatr Na Szczycie i jest Hajgiem. A to oznacza, że pochodzi z najdzikszego, najdalej wysuniętego na północ zakątka cesarstwa, czyli Gór Zwierciadlanych. Jego czarne włosy, przystrzyżone nad czołem w sztywną szczotę, a puszczone swobodnie na karku, nie ukrywały przyciętych w linii prostej wierzchołków uszu, od których biegły ku kątom ust szerokie linie mało wykwintnych tatuaży plemiennych. Hajg owinięty był jednym kawałem niebieskiej tkaniny spiętym szerokim pasem i nosił bardzo wysokie buty uszyte z plamistej skóry dzikiego kota. Był też magiem z Kręgu Mistrzów, w co naprawdę trudno było uwierzyć, biorąc pod uwagę jego wygląd.
Naburmuszony Wiatr Na Szczycie uwolnił mnie z pułapki, ale gadać musiał z Pożeraczem Chmur. Dokoła gromadzili się zdumieni i podekscytowani mieszkańcy zamku, depcząc grządki. Byłem nieswój pod ostrzałem tylu spojrzeń. Zdjąłem mokrą od deszczu kurtkę i przysiadłem, oparty ramieniem o smoczą łapę. Tu czułem się bezpieczniej. Miałem nadzieję, że zobaczę wśród gromady obcych znajomą postać Płowego, ale mego przybranego ojca nie było. Pewnie, minęło przecież tyle czasu. Zapewne obowiązki wezwały go do domu.
Opanowano jakoś bałagan, przy wydajnej pomocy Wiatru Na Szczycie, który, zbłaźniwszy się fatalnie, tym gorliwiej przepędzał służbę. Na koniec w warzywniku pozostali tylko: Pożeracz Chmur i ja, Hajg oraz dwóch zwyczajnie wyglądających magów w średnim wieku. Jeden z nich był Mówcą.
„Co cię tu przywiodło?”
„Sprawdzian.” – Niepewnie pokazałem miejsce nad lewą piersią, gdzie umieszczano znak kasty.
„Dość późno.”
Zwiesiłem głowę z pokorą, wpatrując się w czubki butów. Mieli wszelkie prawa, by mnie odrzucić, ukarać lub nawet uwięzić. W tych murach nie obowiązywały cesarskie edykty. Ale miałem pewne szansę, chyba miałem. Mówca uniósł mi brodę i zobaczyłem, że się uśmiecha.
„Iskra czuje się dobrze. Przesunęliśmy mu termin ze względu na brak dojrzałości. Ale ty, mam wrażenie, dorosłeś. Poza tym masz poręczyciela.”
Tu Mówca spojrzał na Pożeracza Chmur i znów się uśmiechnął. Uznałem, że mogę odwzajemnić ten uśmiech.
Umieszczono nas w wygodnym miejscu – obszernej stodole, wypełnionej częściowo sianem z pierwszego pokosu. Było tu miękko, przyjemnie i ładnie pachniało. Ktoś domyślił się, że nie zechcę zostawić Pożeracza Chmur. Znalazłem w środku zwinięty pled i swoją starą torbę podróżną, zawierającą zapasową bieliznę, koszule, ręcznik i żywicę do czyszczenia zębów. Na wierzchu leżała kartka złożona we czworo, z jednym znakiem: „Kamyk”. Rozłożyłem papier drżącymi rękami. Płowy pisał, że długo czekał. Niepokoił się i wyrzucał mi brak jakichkolwiek wieści. Obiecywał, że mnie stłucze, jak tylko wrócę do domu, a jednocześnie życzył pomyślności. Miał nadzieję, że jestem zdrowy i nie stała mi się krzywda. Na koniec wspominał własne złe samopoczucie i plany powrotnej podróży.