Выбрать главу

Jeśli czytasz w tej chwili ten list, to znaczy, że wróciłeś do Kręgu. Pamiętaj, cokolwiek się zdarzy, czekam na ciebie, synu – przeczytałem na dole strony. Ukryte pod chaotyczną formą przebijało z listu głębokie uczucie Płowego do mnie. Napisał „synu”, chociaż nie byłem jego dzieckiem. Zastanowiłem się, czy kiedykolwiek zwróciłem się do Płowego inaczej niż znakiem imienia. Czy kiedykolwiek nazwałem go ojcem? Nie mogłem sobie przypomnieć. Zalała mnie ogromna fala wstydu. Tak może się czuć przestępca wystawiony w klatce na targu, w którego dzieciarnia rzuca kamieniami i oślim łajnem. Zasłoniłem twarz rękami i siedziałem, myśląc, jakim jestem okropnym, niewdzięcznym, samolubnym potworem.

Pożeracz Chmur trącił mnie nosem w plecy.

„Odczep się” – pomyślałem.

Dmuchnął mi w kark.

„Jak sądzisz?…” -jego przekaz był tak niewyraźny, że gdyby mówił, to pewnie by szeptał. – „Jak myślisz, z tego jaja wylęgnie się chłopak czy dziewczyna?”

On też myślał o domu.

„Chłopak pewnie byłby lepszy. Przyzwyczaiłeś się już do mnie” – odparłem.

Pożeracz Chmur rozmarzył się:

„Kiedy podrośnie, nauczę go łapać ryby. Na haczyk.”

„I zbierać bursztyn?”

„Jasne. I latać na powietrznych prądach.”

„I układać wiersze?”

„I odgadywać zagadki.”

„Kraść rzodkiewkę.”

„Łapać kury.”

Sporo jeszcze wymieniliśmy rzeczy, które powinien umieć i robić mały brat Pożeracza Chmur. Zasnęliśmy jednocześnie, pogodzeni z sobą i resztą tego pokręconego świata.

Wiatr Na Szczycie, który przyszedł obudzić nas rankiem, bardzo się chyba zdziwił, widząc gigantyczny biały kłąb sierści, a w zagłębieniu tej bieli śpiącego beztrosko adepta magii. Przyniósł dobre wieści. Po śniadaniu miałem stawić się w Okrągłej Sali, gdzie odbywały się egzaminy. Pożeracz Chmur lojalnie trwał przy mnie, choć oznaczało to dla niego przelatywanie nad dachami i międzylądowania w rozmaitych dziwnych miejscach. Zwykle zbyt wilgotnych na jego gust. Niechcący rozgonił gromadę praczek, drugim razem omal nie zrujnował wodotrysku. W jednym z ogrodów minęliśmy nisko zawieszoną chmurkę, z której padał drobny deszcz zraszający kępę krzaków różanych. Pilnował jej młody mag z kasty Wiatromistrzów. Olśniło mnie, skąd wziął się ów nagły i podejrzany deszcz, jaki strącił nas w zagon marchwi. Na Wieczny Krąg! Praktyczny sposób podlewania warzywników!

***

Okrągła Sala zajmowała całe piętro jednej z wież. Była wielka. Mogłaby pomieścić nieduży dom. Gładkie, białe ściany zaginały się od pewnej wysokości niczym płatki kwiatowego pąka i spotykały w górze, pośrodku sufitu. Pręcikiem kwiatu była kolumna z szarego marmuru. Takim samym marmurem wyłożono podłogę, lecz choćbym oczy wypatrzył, nie dojrzałbym śladu łączenia płyt. Jakby cała posadzka stanowiła monolit; zapewne następne dzieło „iskrowych” kamieniarzy. Całe umeblowanie stanowiło tylko pięć krzeseł z wysokimi, rzeźbionymi oparciami. Zasiadło na nich pięciu magów, nad głową każdego znalazł się symbol jego kasty. „Usta” nad Mówcą, „Żółw” nad Strażnikiem Słów, „Rozstajne Drogi” nad głową Przewodnika Snów. „Słońce” przeznaczono dla Iskry. Ostatnie miejsce zajął znajomy Wiatr Na Szczycie, a było ono oznaczone „Płomieniem” Stworzyciela – władcy materii, potęgi wśród magów. Jedno tylko zdumiało mnie i nawet trochę oburzyło. Nie zjawił się żaden Tkacz Iluzji. Nie było krzesła ze znakiem „Dłoń”. Kto więc miał oceniać moje umiejętności?

Ze zrozumiałych względów porozumiewał się ze mną Mówca.

„Zacznij od czegoś prostego. Może od jabłka?” – i wyciągnął rękę.

Jabłko?! Bogowie światła i cieni! A ja spodziewałem się czegoś bardzo trudnego. Na dłoni Mówcy pojawiło się wielgachne jabłko, rozmiarów bez mała dyni. Zaskoczony mag upuścił je. Spadło na posadzkę. Pamiętałem o głuchym łomocie, jaki mogło wydać, a nawet uwzględniłem echo. Nie na darmo uczyłem się przez całą porę deszczów.

„Mniejsze!” – myśl Mówcy ukłuła mnie przykro; więc nie ma poczucia humoru. Podałem mu malutkie rajskie jabłuszko, a wtedy zobaczyłem, że Wiatr Na Szczycie śmieje się szeroko i szczerze. Mrugnął do mnie, a ja od-mrugnąłem. On jeden z całej piątki siedział swobodnie. Widać, że miał dystans do sprawy. Przestałem się denerwować.

Stwarzałem miraże przedmiotów, ludzi i zwierząt. Kazałem im tupać, warczeć, ćwierkać, prychać. Przywoływałem stworzenia z baśni, a na wyraźne życzenie Wiatru Na Szczycie – „zdziwiaczki”.

Zamieniłem Okrągłą Salę w jezioro. Wokoło pływały ryby, kołysały się wodorosty. Bąbelki powietrza jak sznureczki drobnych pereł pędziły ku odległej powierzchni wody, kołyszącej się nad nami niczym wielkie lustro. Wąż wodny gonił drobną rybkę, unosząc kłębki mułu spomiędzy kamieni. Porwał ją i połykał wolno, wydymając pasiaste gardło. Bezczelny kolcogrzbiet podpłynął do najbardziej ponurego z magów i skubnął go w ucho. Mężczyzna opędził się niecierpliwie. W następnej chwili zdał sobie sprawę, że zwierzątka właściwie nie ma i udał, że się właśnie drapie. Pozwoliłem krabowi wspiąć się na sandał Iskry. Został strącony między listki strzałki wodnej. Trzeba przyznać, że publiczność miałem fatalną. Byli sztywni, spięci i jak gdyby zniecierpliwieni. Nudziłem ich czy jak? Całkiem jakby cierpieli na niestrawność i drżeli, czy zdążą do wychodka. Wyjątkiem był Wiatr Na Szczycie. Ten starczał za tamtych czterech. Bawił się całkiem dobrze. Próbował chwytać ryby niczym podrażniony kocur, wiercił się, a nawet (nie zmyślam) obgryzał wodną roślinność. Był kłopotliwy, ale wolałbym jego niż nawet dwudziestu biernych obserwatorów.

Zniechęcony zlikwidowałem wizję jeziora. Mówca spytał, czy przygotowałem coś według własnego pomysłu. Żachnąłem się. Coś własnego? A co właściwie robiłem do tej pory?

Krążyłem przez parę minut po sali, zastanawiając się i odpoczywając. Mimo długiego wysiłku nadal byłem w formie. Żadnych zawrotów głowy, krwotoków z nosa, do czego zapewne doszłoby jeszcze rok temu. Lekkie znużenie -to wszystko. Wyjrzałem przez okno i zobaczyłem Pożeracza Chmur leżącego na szerokim podeście schodów. Dojrzał mnie i pomachał uchem w geście sympatii. Usiadłem na parapecie, z przyzwyczajenia krzyżując nogi jak przy medytacjach. Popatrzyłem na Mówcę. Zaciskał palce na poręczach krzesła, a w jego oczach… czyżbym ujrzał napięcie i coś w rodzaju głodu?

Skupiłem się. Rozwijałem pod opuszczonymi powiekami szczegółową wizję tak, by ukazać ją kompletną, bez poprawek. Bez błędów i rozpaczliwych improwizacji. Taką, która wreszcie trochę ożywi tę nieciekawą widownię. Otworzyłem szeroko oczy i rzuciłem iluzję w przestrzeń Okrągłej Sali. W jednej chwili zniknął sufit i ściany. Nad nami wisiało pochmurne jesienne niebo. Było chłodno. Wiatr zrywał pierwsze pożółkłe liście z wysokich żywopłotów, wyższych od dorosłego mężczyzny. Takie właśnie ogrody-labirynty zakładano w dalekim Northlandzie. Dla zabawy, a czasem jako azyle samotników, jak opowiadał Moneta.

Krajobraz trwał – statyczny i senny. Od czasu do czasu spadł liść z lekkim szelestem, który przechowywałem do tej pory w głębokim zakamarku pamięci. Gdzieś przenikliwie krzyknął ptak i zaraz zamilkł. Pierwszy ruszył się, jasna rzecz, Wiatr Na Szczycie. Wszedł w zieloną bramę labiryntu, podejmując moją grę i ciągnąc za sobą innych. Długi czas bawiłem ich ponurą scenerią otoczenia. Pajęczynami zwisającymi z gałęzi, opuszczonymi ptasimi gniazdami i mżawką, kępami bladych, śliskich grzybków oraz smętnymi krzykami niewidzialnych ptaków. Magowie krążyli po roślinnych korytarzach, nie orientując się, że już po raz kolejny okrążają salę. Zmieniałem układ labiryntu tak, że wydawał się nieskończenie wielki. Każda ścieżka różniła się od poprzedniej drobnymi szczegółami, choć naprawdę była tą odwiedzoną parę minut temu. Zaniepokojony Przewodnik Snów próbował zignorować miraż i wszedł prosto w żywopłot. Podrapał sobie twarz. Labirynt istniał na zewnątrz i jednocześnie w mej głowie. Kontrolowałem go w całości. Liściaste mury były dla mnie przezroczyste.