Kilka dni po wydarzeniu z jabłkiem napinana latami struna wreszcie pękła. Siedzieliśmy przy stole. Kamyk bazgrał w skupieniu na łupkowej tabliczce, spisując osobiste obserwacje. Usiłowałem zredagować wpis do diariusza, w czym przeszkadzało mi potworne skrzypienie Kamykowego rysika. Już miałem zwrócić chłopcu uwagę, by go sprawdził, gdy Kamyk podniósł głowę znad tabliczki.
„Znacznie łatwiej byłoby narysować po prostu lisa zamiast tych wzorków” – i wskazał palcem na ciągi znaków. Odłożyłem pióro.
„Nie wszystko da się narysować. Sam o tym wiesz. Smutek, zimno, muzyka…” – W momencie, składania rąk do ostatniego znaku zrozumiałem popełniony błąd. „Muzyka” niezmiennie doprowadzała Kamyka do pasji, gdyż w żaden sposób nie potrafiłem mu wyjaśnić, na czym polega. Tak więc, gdy zrobiłem ten fatalny gest, Kamyk wybuchnął. Jego dłonie zaczęły się poruszać z wielką szybkością. Twarz chłopca zastygła w maskę złości.
„Muzyka, co to jest muzyka, znowu coś, gdzie trzeba mieć uszy, ja mam uszy i co z tego, mogą ich nie mieć i będzie to samo!” – szarpnął się za nie, jakby chciał je oderwać od głowy. – „Nigdy nie będę prawdziwym magiem, nie umiem dobrze układać iluzji, lepiej umrzeć i niech piekło…”
Przycisnąłem mu ręce do blatu. Trwaliśmy tak długą chwilę. Wreszcie twarz Kamyka straciła dziki wyraz. Puściłem go. Popatrzył na do połowy zapisaną tabliczkę, wziął rysik i powoli napisał znaki „Grom”, „Pieśń”. Równie powoli jego dłonie ułożyły pytanie:
„Czy naprawdę nigdy nie dowiem się, co one znaczą? Czy ktoś umiałby mnie wyleczyć?”
Co miałem mu odpowiedzieć? Kto potrafiłby odtworzyć zniszczone nerwy słuchowe? Może jeden Buron, legenda i bożyszcze wszystkich magów z kasty Stworzycieli, tyle że nie żył już od kilku wieków. Nikt w obecnych czasach nie ryzykował transformacji „żywego w żywe” na człowieku. A może jednak, choć częściowo? Czy miałem prawo odbierać Kamykowi tę szansę?
„Stworzyciel” – ułożyłem palce w kształty: „Koło” i „Płomień”.
Wbrew moim obawom Kamyk nie indagował dalej. Wytarł porządnie tabliczkę, odłożył ją na półkę i usiadł przed chatą w pozycji medytacyjnej. Siedział tak przez wiele godzin, ale nie dostrzegłem, by przed nim pojawiła się choć jedna zjawa. Myślał intensywnie. Budziło to we mnie niepokój i musiałem powstrzymywać się przed wejściem w jego umysł.
Rankiem Kamyk stanął przede mną z torbą podróżną przewieszoną przez ramię. Przeczuwałem to, ale przecież zakłuło mnie w sercu i ujrzałem Kamyka już nie jako chłopca, lecz młodego mężczyznę, wiedzącego, czego chce.
„Wybacz. Muszę odejść” – wytrzepotały dłonie Kamyka.
„Wrócisz?”
„Gdy tylko odnajdę Stworzyciela”.
„A jeśli nie znajdziesz?”
„Znajdę i wrócę” – Kamyk zmarszczył brwi.
No, tak. Jednym z najwyraźniejszych rysów jego charakteru był upór.
Dałem mu na drogę kilka sztuk srebra. Uściskaliśmy się krótko, po męsku. Poszedł. Wyglądało to na oschłe i niewdzięczne pożegnanie, lecz miałem przed sobą myśli Kamyka. Wyraźne jak znaki na karcie księgi. Wiedziałem, jak bardzo żal mu odchodzić, jak ciepłe uczucia żywi do mnie i miejsca, które przez większą część życia było mu domem.
Mijały dni, zmieniały się pory roku. Soczysta zieloność Pagórków odmieniła się z wolna w ugier wyschniętej trawy, gdy Księżniczka Wiosny ustąpiła miejsca Księżnej Lata. Przybywało zapisanych kart w księdze i coraz grubszy stawał się stosik pergaminów gromadzący wiedzę o preparatach biostymulacyjnych.
Brakowało mi Kamyka. Męczyła mnie samotność, przerywana tylko odwiedzinami potrzebujących porady. Codziennie wyglądałem na trakt prowadzący ku Pagórkom i co dzień przeżywałem rozczarowanie. Przypominałem sobie każdy szczegół twarzy Kamyka, gdyż któregoś razu spostrzegłem, że zacierają się w mej pamięci. Spuszczałem powieki i dopasowywałem, jak części mozaiki, wysokie czoło, brwi zarysowane mocną kreską, krótkie, ciemne włosy, które nie potrafiły się zdecydować, czy skręcić się w loki, czy rosnąć prosto. Wspominałem szczupłą, kanciastą twarz i osadzone w niej wąskie, wciąż rozbiegane oczy, chcące jak najwięcej dostrzec i zapamiętać.
Odeszło lato, a z nim zbiory owoców i ciepłe dni. Przyszły deszcze. Poziom rzek rósł, a ciemne fale niosły ze sobą żyzny muł – błogosławieństwo lengorchiańskich rolników. Straciłem nadzieję, że kiedykolwiek zobaczę mego chłopca.
Była już prawie noc, gdy rozległo się stukanie do drzwi. Natychmiast po nim, nie czekając na zaproszenie, wszedł gość. Ociekał deszczem. Mokre ubranie oblepiało go tak, że wydawał się bardzo wysoki i chudy. Przy jego nodze kulił się, równie przemoczony, biały pies.
– Bądź pozdrowiony, gościu – powiedziałem. Przybysz zdjął kaptur. W zwodniczym świetle źle wyregulowanej lampy zobaczyłem…
– Kamyk!!!
Teraz śpi, zmęczony długą podróżą i opowiadaniem o swoich przygodach. Coś mu się śni, bo po podgłówku biegają złote jaszczurki, których nie ma w rzeczywistości. Biały pies (czy mogę go tak nazywać?) drzemie na koziej skórze przed paleniskiem. Co jakiś czas otwiera jedno oko i spogląda na mnie.
Spisuję historię podróży Kamyka. Tak, jak ją poznałem. Tak, jak spisałby ją on sam. Och, nie, przyznam się, że wygładzam trochę styl i dodaję własne określenia.
Moje najbardziej wyraźne wspomnienie z dzieciństwa dotyczy pewnego chłodnego dnia, gdy ponury i obrażony na cały świat, siedziałem pod płotem na skraju drogi. Wiejskie dzieci nie dopuściły mnie do jakiejś zabawy i życzyłem im szczerze, by zamieniły się w żaby. Rozpamiętywałem swą krzywdę i strasznie sam siebie żałowałem. Wtedy zobaczyłem tamtą dwójkę. Nadeszli od strony Pagórków. Wizerunek starca zatarł się w mej pamięci. Wiem tylko, że zdawał mi się szalenie wysoki. Podróżny płaszcz targany wiatrem unosił się na jego ramionach jak wielkie skrzydło. Starzec podpierał się długim kijem. Połowę twarzy od czoła do czubka nosa skrywała mu ciemna przepaska. Trzymał rękę na ramieniu dziecka, które go prowadziło. Trudno powiedzieć, czy był to chłopiec, czy dziewczynka. Ja jednak sądzę, że dziewczynka, choć przeczyły temu krótkie włosy. Mała ozdobiła wyszarzały płaszczyk skromną, zieloną tasiemką, a z jej kaptura wyglądała garść polnych kwiatów. Gdy mnie mijali, dziewczynka spojrzała ciekawie i uniosła ręce, by odgarnąć z oczu czarne kosmyki. Długie rękawy osunęły się i… zobaczyłem, że przedramiona tego dziecka kończą się gdzieś w połowie, a dłonie zostały zastąpione drewnianymi pazurkami. Para wędrowców minęła mnie. Dziewczynka podskoczyła jak wesoły królik. Jej ciężkie trepy uniosły kłąb kurzu, który, niesiony wiatrem, zasypał mi oczy. Kiedy je przetarłem, starca i dziewczynki nie było już widać. Znik-nęli między chatami. Pamiętałem o tamtym dziecku przez długie lata, gdyż było kimś, z kim los obszedł się równie bezwzględnie jak ze mną. Przestałem się nad sobą użalać, a jednocześnie poczułem ulgę. Może powinienem się jej wstydzić.
Po awanturze z tobą, kiedy godzinami siedziałem na podwórzu, prześladował mnie obraz tamtego dziecka. Ziarenka piasku jakby bez mego udziału ułożyły się w wizerunek małej buzi tak, jak ją zapamiętałem. Ciekawy rzut ciemnego oka i uśmiech odsłaniający drobne zęby. I włosy odgarniane ręką… której nie było. Burzyłem układ jednym ruchem, a on odtwarzał się znowu. I jeszcze raz, i na nowo. Oczy starca. Dziecko. Ręce zamienione na rzeźbione drewno. Uśmiech kalekiej dziewczynki.