Z zawstydzeniem przyznaję, że wodzenie za nos grupy dorosłych, w dodatku Mistrzów Kręgu, daje satysfakcję. Ale nawet Wiatr Na Szczycie w pewnym momencie miał dość. Zmarszczył brwi i powoli pokręcił głową. Potraktowałem to jak sygnał, że lepiej nie przeciągać struny. Po kilku krokach wędrowcy trafili na okrągłą polankę, porośniętą równiutkim, zielonym dywanem mchu. Ze środka kręgu wystrzelił pęd. W oczach grubiał, rozwidlał się, pokrywał korą i liśćmi. Nim się kto obejrzał, polankę nakrył dach z liści i owoców. Owocami były szklane kule, a w każdej z nich tkwił inny symbol. Był tam „Okręt” Wiatromistrzów, „Gałązka” Szperaczy, „Węzeł” Wędrowców… także „Żółw”, „Płomień”, „Usta”, „Słońce” i wiele innych. Cały zbiór emblematów z księgi mego ojca-maga. Iskra wyciągnął rękę i ostrożnie zerwał jedną z kuł. Oglądał przez chwilę miniaturkę strzały, zanim pękła i rozsypała się, siejąc chmurę srebrzystego pyłu. Niewielkie szklane bomby eksplodowały kolejno, przesłaniając wszystko tumanem migotliwego proszku. A gdy po chwili opadł i zniknął, pokasłująca piątka magów stała wokoło marmurowej kolumny pośrodku sali. Czasami sam siebie zadziwiani.
Raptem straszliwie zmęczony osunąłem się gdzieś w miękką, ciepłą norę i straciłem świat z oczu. Obudziłem się, leżąc na czymś twardym. Posadzka. Głowę miałem na czyichś kolanach. Zemdlałem? Okazało się, że nie. Po prostu zasnąłem. Skądinąd całkiem normalna reakcja przeciążonego organizmu. Podobno spałem około piętnastu minut, podczas gdy egzaminatorzy wpatrywali się we mnie jak konie w żłób.
„Zadziwiające. Absolutnie zadziwiające” – dotarło do mnie od strony Mówcy. To, zdaje się, oznaczało, że zwyciężyłem.
Wstałem i zobaczyłem, że sala się zmieniła. Posadzkę zaścielały okruchy szkła. Rama okienna – wypchnięta z osad i częściowo połamana, zwisała smętnie na jednym zawiasie. Zaś ściana pod oknem naznaczona była kilkoma długimi, głębokimi aż do czerwonej cegły śladami pazurów. Złapałem się za głowę. Cholerny Pożeracz Chmur!
Jednak, nie wiedzieć czemu, czwórka magów nie wyglądała na rozgniewaną.
„Troszczy się o ciebie ten twój smok.” – To Mówca. – „Okno naprawimy, a rysy zostawimy na pamiątkę.”
Najwyraźniej coś mi umknęło. Przewodnik Snów, Iskra i Strażnik Słów klepali Stworzyciela po ramionach, chwytali za przeguby w geście przyjaźni. Wszyscy rozradowani, jakby właśnie dziedziczyli fortunę. Nic nie rozumiałem. Zresztą mogli nawet rozbierać się do naga i chodzić na rękach. Mnie obchodziło tylko jedno.
„Czy zdałem? Czy ja zdałem?” – domagałem się natarczywie odpowiedzi, nie zważając ani na normy dobrego wychowania, ani na to, że ze zdenerwowania jednocześnie używałem mowy znaków. Dorośli i ich ważne sprawy! Byli niemożliwi. Zajęci sobą, machali rękami jak przekupki, ani myśląc o osobie najbardziej zainteresowanej. Kto wie, czy nie zrobiłbym czegoś nie do odpracowania (a ręce mnie swędziały, by dać w przycięte ucho Wiatrowi Na Szczycie), gdyby magowie nie doszli nagle do porozumienia.
Jak na rozkaz ustawili się rządkiem, Stworzyciel pośrodku i nieco z przodu. Raptem zrobiło się uroczyście. Mrówki przeszły mi po plecach. Wiatr Na Szczycie, szczerząc zęby jak rozradowany wilkołak, położył mi ręce na ramionach. Znałem możliwości jego kasty i oczekiwałem mentalnego kontaktu. Zamiast tego między naszymi twarzami uformowały się zwiewne znaki, jakby splecione z dymu, lecz mimo to wyraźne.
Czy boisz się igieł, Tkaczu Iluzji? – przeczytałem.
Nie bałem się igieł.
Nie zapomnę Wiatrowi Na Szczycie tej historii. Stworzyciel? Umrzeć można ze śmiechu. Pomyśleć, że dałem się nabrać na krzesło z fałszywym znakiem. Hajg był po prostu Tkaczem Iluzji, tak jak i ja. Może nie po prostu. Mistrz Kręgu z pewnością nie jest kimś pospolitym.
Wiatr Na Szczycie towarzyszył mi jak cień. Od chwili jego ujawnienia porozumiewaliśmy się za pomocą napowietrznego pisma. Dowiedziałem się paru interesujących rzeczy. Magowie byli pod wrażeniem mojego pokazu. Gdyby nie świadectwo Mówcy, nie uwierzyliby, że nie słyszę. Umiejętnościami przerastałem zwykły poziom adepta. Jak bardzo – Mistrz nie chciał zdradzić, ale podejrzewam, że połowa tego, co prezentowałem, starczyłaby do zdobycia tatuażu. Rozpierała mnie radość. Jakże dumny będzie Płowy, gdy wrócę do domu z certyfikatem i znakiem kasty. Tak wiele możliwości otwierało się przede mną. Wszelkie zbiory, księgi i pomoc Kręgu dla wiejskiego chłopca. Nowe obowiązki, wiele pracy, zapewne też nowe wybory do dokonania. A dlaczego taką przyjemność sprawiło moje zwycięstwo Wiatrowi Na Szczycie? Otóż było nas niewielu. Ze zdziwieniem dowiedziałem się, że jest zaledwie czterech Tkaczy Iluzji w Zamku Magów i około dwóch setek rozrzuconych po cesarstwie. Liczby magów innych kast szły w tysiące. Byliśmy wygasającą grupą, czy dopiero czekał nas rozkwit?
Snułem te rozważania, leżąc na stole Mistrza Tatuaży. Jego pracownia była podobna do zakątka Monety, choć oczywiście dużo większa i jaśniejsza. Tutaj również na ścianach porozwieszano rysunki. Przedstawiały głównie barwne ornamenty, wzory kwiatowe lub stylizowane zwierzaki. Dopatrzyłem się też znaków bóstw, emblematów wyobrażających czaszki, splecione węże lub ryby -symbole płodności i urodzaju. Byłem tak zajęty rozglądaniem się dokoła, że pierwsze ukłucie zaskoczyło mnie całkowicie. Na dodatek trafiło w nerw. Podskoczyłem jak ryba rzucona żywcem na gorący olej. Mistrz Tatuażu poklepał mnie po brzuchu, gestem, jakim mógłby uspokoić nerwowego psa. Zawstydziłem się. W takich sytuacjach należy zachować hart ducha i prezentować twardy męski charakter. Wiatr Na Szczycie z pewnością pękał ze śmiechu. Popatrzyłem w stronę fotela, na którym rozsiadł się wygodnie. Nie, nie śmiał się. Oczy miał zmrużone, a na ustach błąkał mu się tylko łagodny uśmiech. Kciukiem pocierał niebieskawy pasek wiodący wzdłuż szczęki. Co wspominał? Tępe igły hajgońskiego szamana, czy swoją własną wizytę w tym miejscu przed laty?
Mistrz Tatuażu – krępy, siwawy mężczyzna – pracował bez żadnego szablonu. Doświadczoną ręką wykłuwał wzór na skórze, posługując się igłą o grubej główce i maleńkim zbiorniczku na farbę oraz miniaturą młotka kamieniarskiego. Obserwowałem to z uniesioną głową, dopóki nie znudziłem się i nie zabolała mnie szyja. Operacja nie była bolesna, raczej przykra. Mistrz miał ustalony rytm. Raz, dwa, trzy – szczypanie; cztery (!) – ostrze wchodzi głębiej, pięć – lekki nacisk gąbki wycierającej nadmiar barwnika. A potem od nowa. Od czasu do czasu czułem łaskotanie kropli krwi spływającej pod pachę.
Wróciliśmy z Wiatrem Na Szczycie do dyskusji o mirażach. Świetnie służyło nam w tym biało otynkowane sklepienie komnaty. W trakcie oczywiście wypłynął nieszczęsny wypadek z Iskrą, a pamiętałem też draśnięcie na twarzy Przewodnika Snów, pozostawione przez kolec mirażowego żywopłotu. Co więc w tych zjawach było prawdziwe, a co nie?