Przyjemnie jest otworzyć rankiem okno, zobaczyć gałęzie wiśni oblepione kwieciem. Początek dnia pachnie zroszoną trawą, kwiatami i mlekiem z porannego udoju. I już wiadomo, że to na pewno dziś, teraz, zaraz kończy się kolejny rok twojego życia.
W dniu, jaki sobie wybrałem, by skończyć szesnaście lat, siedliśmy we trójkę pod wiśniami – Płowy, Pożeracz Chmur i ja. Jedliśmy chleb z miodem. Białe płatki wpadały nam do miseczek z lepką słodyczą. Pszczoły siadały na kromkach. Dmuchaliśmy, by je odpędzić. Oblizywaliśmy umazane miodem palce i śmialiśmy się bez wyraźnego powodu. Tylko dlatego, że dzień był pogodny i kwitły wiśnie.
Dzień urodzin, nawet jeśli są to urodziny maga, nie jest aż tak ważnym wydarzeniem, by opisywać je dokładnie w kromce. Chyba jednak powinienem o nim choć wspomnieć, gdyż właśnie wtedy Pożeracz Chmur zadziwił mnie po raz kolejny.
Pozostając w ludzkiej postaci, był podobny do mnie. Ten sam wzrost, waga, kształt głowy, uszu, a nawet identyczne zęby. Dlatego zresztą pełnił w naszym domu rolę szczęśliwie odnalezionego po latach mego ciotecznego brata. Historia ta wycisnęła łzy z oczu wszystkich mieszkańców osady. Ale nie w tym rzecz. Przyzwyczaiłem się, że po obejściu krąży moja kopia – długonogi, kanciasty dryblas, sprawiający wrażenie, że ma za dużo kolan i łokci. Aż tu nagle, właśnie podczas śniadania pod wiśniami, spostrzegłem wyraźną zmianę. Pożeracz Chmur raptem zrobił się dużo zgrabniejszy, szerszy w ramionach i ogólnie jakby doroślejszy. Kiedy go o to spytałem, odparł spokojnie:
„Dopasowałem się.”
„Do czego?”
„Do ciebie.”
Minę musiałem mieć nieszczególną, bo Pożeracz Chmur strasznie się uśmiał. Lecz czy to moja wina, że w domu nie było ani jednego dużego lustra? Jakoś nie dał mi do myślenia fakt, iż wszystkie koszule zrobiły się ostatnio dziwnie ciasne.
Okazało się, że Pożeracz Chmur nie rośnie normalnie, tylko „dopasowuje się”. Przynajmniej jako człowiek, a nie smok. Coś w tym było. Zauważyłem rozmaite drobne szczegóły, które różniły Pożeracza Chmur od zwyczajnego człowieka. Nie potrzebował się strzyc. Po prostu jego włosy nie wydłużały się. Podobnie było z paznokciami. Co jakiś czas widziałem, jak złuszczają się w postaci cieniutkich płatków, podobnych do rybich łusek. Nie spostrzegłem też, by się pocił. Możliwe, że było to zaletą. Ktoś, kto myje się równie rzadko jak Pożeracz Chmur, powinien cuchnąć niczym zaniedbana obora. Z czasem doszedłem do wniosku, że Pożeracz Chmur nie ma własnego zapachu. Przyjmował woń otoczenia, co specjalnie sprawdzałem. W zależności od tego, gdzie przebywał przez dłuższy czas, czuć go było sianem, wełną, roślinami, drewnem lub zwierzęcą sierścią.
O tym, jak znakomicie widział w ciemnościach, przekonał się nie raz Płowy, gdy Pożeracz Chmur budził go, urządzając nocą łowy na myszy. Chwytał je ręką. O tym, jaki był silny, chyba już wspominałem. Po prostu osobliwość.
Zgromadziliśmy wraz z Płowym ogromną liczbę notatek o Pożeraczu Chmur i jego obyczajach. Materiały rozrastały się jak gałęzie drzewa. Odpowiedź na jedno pytanie rodziła dwa następne. Wkrótce doszliśmy do wniosku, że pogubimy się w stosach papieru, jeśli nie zaczniemy prowadzić rejestru. Lecz to jeszcze mnie nie zadowalało. Im więcej Pożeracz Chmur opowiadał o swoim „domu”, tym bardziej pragnąłem znaleźć się tam razem z nim. Zobaczyć dalekie Południe. Wysokie drzewa o pierzastych koronach, węże, syreny i ogromne lewiatany. Poczuć pod stopami gorący jak lawa piach na plażach Smoczych Wysp. Przekonać się, czy rzeczywiście leżą na nich muszle większe od ludzkiej głowy. Wręcz śniłem o tym po nocach. Marzenie zaczęło graniczyć z obsesją. Ojciec oczywiście nie pochwalał moich planów, choć przyznawał, że okazja do obserwacji rodziny smoków na ich własnym terytorium mogłaby już się nie powtórzyć. O dziwo, Pożeracz Chmur również był przeciw. Długo krążył wokół tematu, aż wreszcie niepewnie wysunął przypuszczenie, że mógłbym zostać niemile przyjęty. Więcej rozmawiał o tym z Płowym i dopiero on uświadomił mi brutalnie, co to może oznaczać. Mógłbym zostać zabity, pożarty lub okaleczony, zależnie od humoru rodziny mego przyjaciela. Pożeracz Chmur był bystry, miły, towarzyski i na swój sposób dobrze wychowany, ale nie powinno się jego cech przypisywać całej rasie. Jasna rzecz, że Płowy miał rację, a Pożeracz Chmur był w tej sprawie dużo rozsądniejszy ode mnie. Ja właściwie nie przejawiałem żadnego rozsądku. Nie wierzyłem w niebezpieczeństwo. Pamiętałem dobrze wielką mapę, wiszącą na ścianie w domu pewnego Mówcy. Na jednej z wysp Smoczego Archipelagu tkwiła szpilka o niebieskiej główce, oznaczająca maga imieniem Słony. Zaryzykował i przeżył, a przecież nie miał ochrony, jaką mnie zapewniłby Pożeracz Chmur.
„Smoki są niebezpieczne” – powtarzał Płowy aż do bólu rąk.
„Smoki są neutralne” – odpierałem uparcie, ciesząc się w duchu, że jestem już za duży, aby posyłać mnie za karę do łóżka o suchym chlebie.
Wszystko to działo się jeszcze przed moimi szesnastymi urodzinami. Ogromnie dużo czasu zajęło mi „zmiękczanie” Pożeracza Chmur. Zniżyłem się nawet do błagań i przekupstwa (uwielbia surową szynkę z miodem).
Potem nadszedł dzień, w którym zdecydowałem się ukończyć kolejny rok życia. Pożeracz Chmur wraz z Płowym wręczyli mi podarunek. Był on dla nich jednocześnie przyznaniem się do porażki. Płonąc z ciekawości, rozwinąłem warstwę nasączonego olejem płótna. Okrywało długie, szerokie ostrze czegoś pośredniego między mieczem i nożem. Świetnie wyważone, z rękojeścią dobrze leżącą w dłoni. Niewiele miałem dotąd do czynienia z bronią, ale ten kawałek metalu od razu przypadł mi do serca.
„Płowy zamówił u kowala” – przekazał Pożeracz Chmur. – „Jest odpowiedni do obrony, ścinania gałęzi i patroszenia ryb. Rybacy z Morza Syren takich używają.”
W ten sposób dowiedziałem się, że jednak stanę na najdalszym krańcu Smoczego Archipelagu.
Nie warto rozwodzić się nad przygotowaniami do podróży. Pisać o tym, jak setki razy przepakowywaliśmy rzeczy, które miałem zabrać. Ciągle zmniejszaliśmy ich liczbę. Wiedziałem dobrze – czego nie wezmę, tego nie będę miał. Smocze Wyspy nie obfitowały w sklepy. Z drugiej strony – Pożeracz Chmur był w stanie unieść tylko ograniczony ciężar.
Ojciec walczył o każdy drobiazg. W końcu musiałem mu wytłumaczyć, że nie jest ważne, czy będę miał co na siebie włożyć, tylko to, czy będę miał co jeść.
W ten sposób mój bagaż ograniczył się do starannie dobranego zbioru narzędzi, najniezbędniejszej odzieży, podstawowego zestawu leków i opatrunków oraz garnka i łyżki. Ciasno zwinięty rulon zawierał około pięćdziesięciu arkuszy papieru i paczuszkę z rysikami niezbędnymi do sporządzania notatek i rysunków.
Dorzuciłem do tego wszystkiego hamak, gdy Pożeracz Chmur mimochodem wspomniał o skorpionach. Paskudztwo!
Studiowaliśmy wszystkie mapy dostępne w domu Płowego, ustalając trasę podróży i najdogodniejsze miejsca odpoczynku. Pożeracz Chmur przechwalał się, że mógłby lecieć nawet trzy dni bez zatrzymania, lecz ostudziłem jego zapał. Nie wybieraliśmy się na wyścigi.
Gdy wyruszaliśmy, słońce dopiero wspinało się ku horyzontowi. Wszystko było wilgotne od rosy. Grube krople wisiały na źdźbłach trawy i na brzegach liści. Spadały znienacka na szyję z poruszonych gałęzi.
Płowy odprowadził nas do połowy drogi. Wciąż jeszcze zdawało mi się, że czuję jego uścisk na pożegnanie. Miałem lekkie wyrzuty sumienia, że znów zostawiam go samego, ale tak bardzo, bardzo ciągnęło mnie w świat.