Выбрать главу

Wybraliśmy zakątek odległy od wsi, by mieć pewność, że nie zaskoczy nas nikt niepożądany. Kępa zarośli zapewniała nam osłonę, a rozległy szmat łąki tuż obok – wystarczająco dużo miejsca do rozwinięcia skrzydeł. Pożeracz Chmur rozejrzał się powoli. „Nikogo” – zakomunikował. – „Odbieram tylko zwierzęta. Stado krów i psy, ale dość daleko.”

Rozpoczęliśmy przygotowania. Rozwijałem i układałem uprząż dla Pożeracza Chmur. Starałem się omijać go wzrokiem. Jadł łapczywie, rozrywając zębami wielki kawał surowej wątroby. Krew spływała mu po brodzie i kreśliła czerwone linie na przedramionach. Wyglądało to obrzydliwie, lecz było usprawiedliwione. Pożeracz Chmur potrzebował energii do przemiany. Było to podobne do wrzucania drewna w palenisko. A że paliwem musiało być akurat świeże mięso? Ostatecznie był smokiem.

Tymczasem słońce podniosło się wyżej. W szybkim tempie spijało rosę. Pożeracz Chmur przełknął ostatni kęs i oblizał palce. Zaczął rozbierać się, rzucając niedbale części ubrania na trawę. Skupiony, ze zmarszczonymi brwiami, zatoczył niewielkie kółko, badając trawę bosą stopą. Kręcił się, wybierał miejsce niczym pies szykujący się do snu.

„Trochę mokro.”

„Poczekaj jeszcze chwilę” – poradziłem, składając jego tunikę.

Chciałem wycofać się dyskretnie. Zostawić go samego, wiedząc, że nie lubi świadków podczas transformacji.

„Zostań” – poprosił niespodziewanie. – „Denerwuję się. Wolałbym mieć kogoś przy sobie.”

Ja też byłem niespokojny. Pamiętałem zdarzenie sprzed niespełna roku, gdy omal nie straciłem przyjaciela. Bałem się nieprzewidzianych komplikacji, a jednocześnie byłem ogromnie ciekaw, jak też wygląda smocza przemiana. Niewielu ludzi ją oglądało, a już na pewno nie z bliska.

Pożeracz Chmur wybrał wreszcie najsuchszy kawałek murawy. Położył się na wznak, zamknął oczy. Przekazał jeszcze:

„Trzymaj się na odległość przynajmniej czterech kroków.”

Po czym nagle zerwał kontakt. Odciął się tak gruntownie, jakby zamknął między nami grube drzwi. Pierś Pożeracza Chmur unosiła się i opadała w głębokim, regularnym oddechu. Za którymś razem opadła i nie wzniosła się już. Przycisnąłem pięść do ust tak mocno, że zabolały mnie wargi rozgniatane na zębach. Bezwładne ciało, bezbronne w swej nagości, na moich oczach stało się rzeczą. Pożeracz Chmur był blady jak jesienny księżyc. Coraz bledszy. Zorientowałem się, że tak samo bledną jego włosy, brwi, rzęsy… Tracił barwę, niczym obrazek zbyt długo pozostawiony na słońcu. Jego rysy były coraz mniej wyraziste. Ciało leżące przede mną traciło kształt jak figura ulepiona z miękkiego ciasta. W końcu stało się tylko nieforemną bryłą.

Cofnąłem się. Ziemia leciutko drgała pod stopami. Powietrze pachniało jak po burzy. Pierwotna materia rosła, wysuwając niby-łapy. Zagarniała grunt dookoła, wchłaniała go niczym łakoma, ślepa bestia. Proces trwał. Materia formowała się. Wpierw nabrała ciężkich, niezgrabnych konturów niedźwiedziowatego zwierza, niczym zabawka wycięta nożem z drewna, powiększona do olbrzymich rozmiarów. Potem pojawiły się smukłe, eleganckie kształty, coraz bardziej przypominające smoka. Rozwijały się skrzydła, mięśnie układały na swoich miejscach, wyrastało futro. Wreszcie pojawił się przede mną Pożeracz Chmur w nowej (starej?) postaci, ukończony do ostatniego włosa. Długą chwilę czekałem, aż się poruszy. Otworzył oczy, powiódł dookoła wzrokiem, nieco oszołomiony. Potrząsnął głową, wstał i przeciągnął się.

„No i po bólu” – stwierdził, zadowolony, wyłażąc z głębokiej dziury i wytrząsając grudki ziemi z futra. Odetchnąłem i z rozmachem siadłem w trawę. „Więc to boli?” – spytałem.

„Tylko wtedy, gdy coś pomylisz” – Pożeracz Chmur węszył w powietrzu i nastawiał uszy, lekko roztargniony. -”Jestem głodny. W pobliżu są krowy…” „Tylko nie to!”

„Dlaczego nie?” – zapytał niedbale. „To stado należy do kogoś.”

Pożeracz Chmur zmarszczył nos i spojrzał zezem. „Ktoś je upolował?” „Nie, ale…”

Nie pozwolił mi dokończyć.

„Muszę się najeść, więc nie marudź. Czyjeś może być zabite mięso albo miejsce do spania. Czyjś może być ogon, ale nie zwierzak, który łazi luzem i czeka na zjedzenie. Chciałbym, żebyś wreszcie zaczął myśleć logicznie.”

Nie miałem sił, by się z nim kłócić. Smocza logika! Gdy Pożeracz Chmur był głodny, nie docierało do niego absolutnie nic. Wzbił się w powietrze, zostawiając mnie samego z ponurymi wizjami szkód, jakie wyrządzi. Poszukałem w pamięci, kto też może wypasać bydło właśnie w tej okolicy. Ledwie uwierzyłem własnemu szczęściu. Zębaty! Najbogatszy gospodarz w okolicy. Wstrętny sknera i złośliwiec. Przed trzema laty ściągnął mnie z brzoskwini w swoim wielkim sadzie i złoił skórę laską. Zaśmiałem się w kułak.

„Smacznego, Pożeraczu Chmur” – pomyślałem, złośliwie rozbawiony. – „Jedz, ile się zmieści.”

Zemsta jest słodka jak wino, nawet ta niezamierzona.

***

Nic nie da porównać się z powietrzną podróżą. Przyjemność oglądania świata z góry wynagradza w pełni niewygody. Nie szkodzi, że paski uprzęży wpijają się w ciało, a po kilku godzinach spędzonych bez ruchu człowiek czuje się jak kawał drewna.

Najpierw lecieliśmy wzdłuż rzeki, która zaprowadziłaby nas aż do siedziby Kręgu. Wiła się nisko w dole niczym długachny, błękitny wąż. Lasy wyglądały jak ogromne zielone dywany, gdzieniegdzie tylko podziurawione porębami. Przelatywaliśmy nad licznymi osadami, złożonymi z domków maleńkich jak pudełka. A pola wokół nich przypominały pokryty różnokolorowymi łatami płaszcz włóczęgi.

Pożeracz Chmur trzymał się wciąż wysoko, tam, gdzie błądziły powietrzne strumienie. Ślizgał się na nich, oszczędzając siły.

Niezauważalnie zboczyliśmy w stronę Wzgórz Iluzyjnych. Nie było pod nimi podpisu, jak na mapie, lecz byłem pewien, że to muszą być one. Pojawiły się przed nami niby ogromne, śpiące zwierzęta pokryte zielonym futrem. Pożeracz Chmur zniżył lot. Obserwowaliśmy, jak jego cień pełza po zboczach pagórków niczym żywe stworzenie. Niezamierzenie płoszyliśmy stada owiec. Zabawnie wyglądały – białe, ruchome kleksy, zaganiane przez czarne punkciki – pasterzy i psy. Z jeziora zamkniętego pośród wzgórz, przelewał się wodospad dając początek rzece o nazwie Siostra, która miała poprowadzić nas aż do Morza Syren. Zachwyceni tym widokiem, krążyliśmy przez kilka minut nad kotłującą się wodą, białą od piany. Wilgoć rozpylona w powietrzu osiadała na sierści i ubraniu, co nie było najprzyjemniejsze, lecz jednocześnie dzięki temu słońce mogło stworzyć przepiękną tęczę. Z żalem porzuciliśmy to cudowne miejsce.

„Szkoda, że nie można wziąć choć kawałka tęczy na pamiątkę” – pomyślałem, a Pożeracz Chmur natychmiast mnie poprawił.

„Możesz zabrać ją całą. W głowie, kwiatuszku!”

Nie lubiłem, gdy nazywał mnie kwiatuszkiem albo szczeniątkiem, ale miał rację. To, co zobaczyłem, pozostawało na zawsze moje. Zapamiętane i do odtworzenia w każdej chwili za pomocą talentu maga.

W ciągu tego dnia pokonaliśmy ogromny dystans. Pożeracz Chmur przeleciał nieporównywalnie większą odległość niż podczas naszej poprzedniej podróży, która teraz wydała mi się po prostu wycieczką. Spędziłem wiele godzin na smoczym karku. Wszystkie mięśnie gwałtownie protestowały przeciw takiemu traktowaniu. W końcu zacząłem prosić o lądowanie. W górze można jeść, na upartego nawet spać, lecz z pewnością nie da się zrobić rzeczy wymagających odosobnienia.