Wylądowaliśmy na brzegu Siostry. Rozpiąłem sprzączki, niezdarnie zsunąłem się po skrzydle i padłem jak podcięty kłos. Zdrętwiałem tak straszliwie, że nie byłem w stanie chodzić.
Pożeracz Chmur, nie bacząc na mój sprzeciw, zaczął taczać mnie łapą po murawie. Zupełnie jak kot bawiący się myszą.
„Przestań wyć” – zrzędził. – „Czy to aż tak boli?”
W chwilę potem wyczułem nagle jego ból i zdziwienie. Przestał mnie miętosić. Ujrzałem stojącego obok starego człowieka, wygrażającego Pożeraczowi Chmur długą laską. Smok tarł nos łapą. Najwyraźniej przed chwilą oberwał. Nie wierzyłem własnym oczom.
Staruszek wyglądał jak żywcem wyjęty z dziecięcej bajki. Długa, siwa broda, spiczasty kapelusz z rondem szerokim niby strzecha, no i ta laska.
Pożeracz Chmur, zły, już zaczynał pokazywać zęby.
Uspokoiłem go.
„Zostaw. Lepiej spytaj, czy można tutaj kupić mleko.”
„Ja mam pytać?” – zdumiał się.
„Przecież nie ja” – odparłem, otrzepując się z suchej trawy. – „Tylko uprzejmie.”
Uprzejmość w wykonaniu Pożeracza Chmur wyglądała następująco: skrzyżował przednie łapy, zgiął szyję… i dygnął zupełnie jak mała dziewczynka! Rzecz trudna do opisania. Omal nie posiusiałem się ze śmiechu. Staruszek aż usta rozdziawił i podgiął końcem laski rondo kapelusza, by lepiej widzieć. Pożeracz Chmur wpierw strasznie się zmieszał, a potem postanowił udać, że nic go to nie obchodzi.
Okazało się, że dziadek wypasa bydło po drugiej stronie zagajnika, rosnącego tuż obok. Dostaliśmy mleko. Ja w kubku, Pożeracz Chmur w wiadrze. Zapłaciłem za nie zupełnie śmieszną sumę. Pożeracz Chmur, tymczasowo uwolniony od bagaży, z rozkoszą tarzał się w trawie. Obserwowało go z filozoficznym spokojem stado tłustych, rdzawobrązowych krów. Równie spokojny był pasterz. Żuł jakieś liście, ruszając powoli szczęką niczym któraś z jego podopiecznych. Spytałem go za pośrednictwem Pożeracza Chmur, dlaczego smok przebywający w pobliżu dorodnego stada, robi na nim tak niewielkie wrażenie. Starzec splunął różowym sokiem i wzruszył ramionami.
„Smoki?” – przekazywał Pożeracz Chmur jego słowa. – „Pełno tu tego lata. Jakbym nie gonił, to by na łeb wlazły. Zawsze parę wiader mleka postawię, to wypiją i zwierzaki mi w spokoju zostawią. Po lasach sarny łapią, węże na bagnach. Da się żyć…”
Nawet nie bardzo mnie to zdziwiło. Te żyzne niziny i mokradła były już północną granicą występowania smoków, gdzie obie rasy, smocza i ludzka żyły tuż obok siebie i musiały jakoś się nawzajem tolerować.
Dwa dni później staliśmy wraz z Pożeraczem Chmur na samym końcu Półwyspu Wojennego. Przed nami były już tylko niebiesko-szmaragdowe wody oceanu. Gdzieś za tą masą falującego żywiołu leżał łańcuch wulkanicznych wysp. Kiedyś, dawno temu nazywanych przez lud/i Nową Ziemią, a teraz Smoczym Archipelagiem.
„Dlaczego Nową Ziemią?” – spytał Pożeracz Chmur.
„Przybyliśmy stamtąd” – pokazałem palcem na zachód. – „Tak w każdym razie stoi w kronikach. Zza oceanu przypłynęły okręty, a na nich wojownicy i magowie. Najpierw zajęli wyspy, potem poszli dalej i to nazywamy Erą Rozproszenia.”
„I co dalej?”
„Dalej żyli długo i szczęśliwie. Nie licząc kilku wojen, pomorów, rewolucji i paru cesarzy idiotów.”
„Żartujesz.”
„A potem pojawiły się smoki. Najpierw kilka, potem więcej. Zanim się kto spostrzegł, rozmnożyły się jak karaluchy.”
„Odgryzę ci ucho, chcesz?” – zaproponował Pożeracz
Chmur.
Takie rozmowy prowadziliśmy często. Wbrew pozorom, pozbawione były gniewu. Dogryzaliśmy sobie bez złości, bawiąc się tylko pojęciami i wynajdując coraz to nowe elementy do naszego prywatnego języka myśli. Zabawialiśmy się tak podczas przelotu nad cieśniną łączącą Morze Smoków z Morzem Syren. Jaszczur – największa z wysp archipelagu, przypominała przyczajoną bestię. Wydawało się, iż oddycha. Z krateru wulkanu, który górował nad wierzchołkami drzew niczym wielka, stożkowa wieża, unosiło się pasemko siwego dymu.
„Miewaliśmy trzęsienia ziemi” – wspomniał mimochodem młody smok.
„Dobrze znasz te okolice?”
„Tutaj wyszedłem z jaja” – przekazał krótko i zmienił szybko temat, nie wiadomo czemu.
Nie zatrzymywaliśmy się na Jaszczurze. Pożeracz Chmur zignorował też następne wyspy, przesuwające się pod nami jak duże, zielonkawe żółwie wodne. Kilkakrotnie widzieliśmy szybujące nad falami smoki. Odległość odbierała im konkretną barwę, zmieniała w ruchome kształty, nie groźniejsze niż gnane wiatrem liście.
Odpoczywaliśmy tylko raz. Na skrawku lądu tak małym, że był prawie rafą. Niewiarygodne, lecz biło tam źródło słodkiej wody i mogłem uzupełnić zapas. Potem był już tylko długi, wyczerpujący lot. Piekły mnie oczy, chłostane wiatrem. Pękały wysuszone wargi. Współczułem Pożeraczowi Chmur. Jeśli mnie tak męczyła rola bagażu, jak znużony musiał być on? Widoki były monotonne – woda, woda, jeszcze więcej wody. Pojawiające się od czasu do czasu stada koni morskich stanowiły słabą rozrywkę. Pożeracz Chmur wyłączył się, pozostając sam na sam z własnymi myślami. Jakiś czas bawiłem się stwarzaniem miraży, potem zacząłem coraz częściej ziewać, a w końcu, nie wiadomo kiedy, zasnąłem, przytulony do ciepłej smoczej szyi.
Obudziłem się, gdy byliśmy już na miejscu. Pożeracz Chmur wylądował ciężko jak wór mąki zrzucony z dachu.
„Oto mój dom” – przekazał. Był zmęczony, ale szczęśliwy, a jednocześnie trochę zaniepokojony. W jego wnętrzu kłębiły się skomplikowane uczucia trudne do ogarnięcia i nazwania.
Wielki krąg słońca znikał właśnie za horyzontem. Na naszych oczach złocista plaża szarzała. Zieleń przybrzeżnych zarośli stawała się jednolitym pasem czerni. Wysmukłe pnie drzew, pochylających się nad piaskiem, zmieniały się w płaską wycinankę na tle jaśniejszego nieba. Na morzu słał się pas złotych cętek, utkany przez ostatnie promienie zachodzącego słońca. Jego doskonałość psuła ciemna plama przybrzeżnej skały, sterczącej z wody niczym grzbiet olbrzymiej ryby.
Rozprostowałem ścierpnięte kończyny. Uwolniłem Pożeracza Chmur od ciężaru pakunków i rzemieni. Z nawyku nawiązał pełny kontakt. Razem słuchaliśmy szumu fal i tajemniczych szelestów dochodzących z lasu. Coś pohukiwało w ciemności, coś zaskrzeczało krótko i umilkło, zdławione.
„Rodzice są chyba po drugiej stronie wyspy.”
„Poczekajmy do rana” – zaproponowałem.
Odgłos przedzierania się przez gałęzie zwrócił naszą uwagę. Zobaczyłem dwie czerwone, świecące plamy zawieszone w mroku. Oczy smoka.
„Mama?!” – ucieszył się Pożeracz Chmur.
„Ojciec?…” – powtórzył, już mniej pewnie.
To, co nastąpiło chwilę później, w niczym nie przypominało czułego powitania. Z zarośli śmignął długi, ciemny kształt i rzucił się Pożeraczowi Chmur do gardła. Stałem jak wryty, zszokowany podwójnie – widokiem śmiertelnych zapasów i nagłym zerwaniem mentalnej więzi. Dwa cielska kotłowały się, sypiąc na wszystkie strony piachem. Wyglądało na to, że obaj przeciwnicy próbują rozerwać się nawzajem na strzępy. Trwało to pewnie parę chwil, ale dla mnie jakby upłynęły godziny. Pożeracz Chmur przegrywał. Obcy smok przycisnął go do ziemi i gryzł zapamiętale.
Zacisnąłem pięści, całą siłą woli zmusiłem się do opanowania. Stworzyłem wodną bombę i cisnąłem nią w napastnika. Zaskoczenie było pełne. Pożeracz Chmur zdołał się uwolnić. Posłałem następną kulę wody, która rozbiła się dokładnie w miejscu, gdzie wściekle płonęły czerwone ślepia.