– Skała! Uciekaj! Skała! – stworzyłem dźwięk widmo, skierowany do Pożeracza Chmur.
Nie czekając na nic, rzuciłem się w wodę. Najpierw biegnąc po płyciźnie, poteni brnąc po pas i pierś, aż do rafy. Iluzja okrzyku była na tyle udana, że Pożeracz Chmur zrozumiał. A cięgi, jakie zebrał i strach przed następnymi zwyciężyły jego naturalny lęk przed wodą. Przycupnęliśmy na tym żałosnym kawałku kamienia, mokrzy i przestraszeni.
„Wścieka się” – przekazał Pożeracz Chmur. – „Rozwłócza twój dobytek.”
Posłałem na plażę następną bombę – tym razem uwitą z jaskrawych płomieni. Niecelnie, gdyż smok uskoczył w ostatniej chwili. Z plaży popłynął ku nam strumień plugawych przekleństw, oraz przykre wizje naszego losu przekazywane wprost do mózgu – rozrywanie, topienie w odchodach, duszenie własnymi wnętrznościami wpychanymi do gardła…
W odpowiedzi wysłałem następny ognisty pocisk, a poprawiłem wodnym, znów celując w oczy.
„Poszedł” – odetchnął Pożeracz Chmur.
„Kto to?”
„Szaleniec.”
„To od razu widać. A poza tym? Tutejszy?”
Pożeracz Chmur otrząsnął się wściekle, aż straciłem równowagę i uczepiłem się jego sierści.
„Szaleniec” – złościł się. – „Stuknięty. Chory na głowę. Żeby mu żaby w brzuchu się zalęgły! Żeby sobie własny ogon odgryzł! To nasze terytorium!”
„Coś musiało się zmienić.”
Pożeracz Chmur rozpaczał.
„Gdzie moja rodzina?! Ten wstrętny staruch zawsze mieszkał na sąsiedniej wyspie!”
Tkwiliśmy uwięzieni na rafie. Mój towarzysz twierdził, że Szaleniec wycofał się wprawdzie z plaży, lecz czai się w krzakach, czekając tylko na okazję. Beznadziejna sytuacja. Obolały i przemoczony Pożeracz Chmur rozkleił się całkiem. Dygotał jak przerażony szczeniak. Musiałem go głaskać i uspokajać. Role odwróciły się. Nie on mnie ochraniał, lecz ja jego. Czuwałem, podczas gdy młody smok zwinął się w niewygodnej pozycji, ledwo mieszcząc się na skale i zasnął. Raz i drugi dotarł do mnie niewyraźny przekaz z wyspy, który można by zapisać znakiem: „Złodzieje”. Wypatrywałem na brzegu czerwonych oczu, lecz nie pojawiły się. Noc była ciepła, nawet bardzo. Kurtki pozbyłem się już na brzegu. Teraz zdjąłem buty i schłem w podmuchach tropikalnej bryzy. Gwiazdozbiory świecące nad głową były znajome, choć ustawione nieco inaczej niż w domu. Wyławiałem z gwiezdnej kaszy Pętlę, Jednorożca, Gryfy ciągnące Rydwan, Byka pochylającego groźny łeb przed Centaurem.
Śpiący Pożeracz Chmur zerwał się nagle, omal nie zwalając mnie do wody.
„Ogon! Mój ogon!”
„Uspokój się! Do czarnej zarazy! Przywalę ci, przysięgam!”
Pożeracz Chmur przekręcił głowę do tyłu w karkołomny sposób, oglądając swój skarb.
„Coś mnie chwyciło za ogon!”
„Duża zębata ryba” – zasugerowałem.
„Albo syrena” – uzupełnił, wzdychając ciężko, już spokojniejszy. Podwinął ogon pod siebie i legł ostrożnie z powrotem.
„Szaleniec nazwał nas złodziejami.”
Pożeracz Chmur zmieszał się jakby i zaczął tłumaczyć:
„Szaleniec ma nie po kolei w głowie. Zbiera muszle, kamienie i różne blaszki. Wszystko to, co się błyszczy. Wariat, śpi na tych śmieciach. Kiedy byłem szczeniakiem, dla zabawy podbierałem mu to i owo. Chowałem, wyrzucałem, podrzucałem z powrotem… Szalał, ganiał mnie, skarżył rodzicom. Nieraz oberwałem, ale miałem rozrywkę. Teraz mu się wyraźnie pogorszyło.”
„Jak się czujesz?”
„Lepiej. Zagoiłbym się szybciej, gdybym nie był taki zmęczony.”
Jedną z przedziwnych właściwości Pożeracza Chmur było szybkie powracanie do zdrowia. Kilkakrotnie widziałem, jak zasklepiały się na nim w parę minut głębokie skaleczenia i to tak, że śladu po nich nie było. Tak samo i teraz. Obrażenia, które posłałyby człowieka do łóżka na parę tygodni, na nim goiły się w ciągu kilku godzin.
Szaleniec zrezygnował z pilnowania nas dopiero nad ranem. Przezornie odczekaliśmy jeszcze jakiś czas, zanim zdecydowaliśmy się powrócić na plażę. Moje rzeczy leżały porozrzucane w nieładzie. Ucierpiało kilka paczek, przebitych ostrymi kłami. Oglądałem je, próbując na oko ocenić szkody. Straciłem część soli i z pewnością czekało mnie trochę cerowania. Zastanawiałem się, jak załadować cały ten kram z powrotem w podarte torby, gdy Pożeracz Chmur wpadł w nagłe podniecenie.
„Ojciec! To mój ojciec! Tam, na Wyspie Szaleńca!”
Osłaniając ręką oczy od słońca, popatrzyłem w kierunku, w którym wyciągał szyję. Nad sąsiednią wyspą, oddaloną o parę strzałów z łuku, krążył skrzydlaty kształt.
„Jesteś pewien, że to nie ten wariat?” – spytałem.
Pożeracz Chmur prawie się obraził. Miałby nie rozpoznać własnego rodzica?
W pełni zrozumiałe, że tęsknił, że spieszyło mu się, ale naprawdę długo nie mogłem mu wybaczyć tego, co zrobił. Nie czekając, aż się pozbieram, ani nawet na to, żebym na niego wsiadł, złapał mnie zębami za kołnierz i zerwał się do lotu nagle, jak spłoszony ptak. Spróbujcie przebyć nawet niewielki dystans, zwisając jak łachman ze smoczej paszczy, z nogami dyndającymi nad przepaścią!
Pożeracz Chmur długo witał się z rodziną, a ja przez cały ten czas usiłowałem nakłonić własne serce, by zlazło mi z gardła w niższe rejony.
Ojciec Pożeracza Chmur nazywa się po prostu Pazur. Matka nosi skomplikowane imię złożone z szeregu określeń z trudem przetłumaczalnych na ludzki język. „Dobra”, „Miła”, „Spokojna”, „Łagodna”, „Kochająca” – takimi znakami opisywał ją syn. Wybrałem jeden i tak stała się dla mnie Łagodną.
Lecz jak zwało się to stworzenie, które, korzystając z nieuwagi dorosłych, przydreptało, by zapoznać się z nieznajomym? Nie oglądałem do tej pory żadnych smoczych dzieci, ale byłem przekonany, że braciszek Pożeracza Chmur jest najładniejszym szczeniakiem pod słońcem. Ufny, jak zwykle dzieci, niemal natychmiast wpakował mi się na kolana. Ciągnął za tasiemki przy koszuli, wściubiał nos w rękawy, łapał pyszczkiem za palce. Nie miał jeszcze zębów, prócz małych kiełków, ale te były ostre jak szpilki! Trzymałem tę małą, ruchliwą kulkę w objęciach, a mój zachwyt był tak szczery i bezkrytyczny, że z miejsca zaskarbiłem sobie przychylność Łagodnej. Która matka nie lubi, gdy chwali się jej dziecko? Szczenię było niewiele większe od dorosłego kota. Aż dziw, że z tego drobiazgu miało wyrosnąć po latach stworzenie o rozmiarach Pożeracza Chmur.
Łagodna podeszła blisko. Prawie dotykała mnie nosem. Nie przyszło mi do głowy, że powinienem się choćby zaniepokoić. Przyzwyczaiłem się do wyglądu Pożeracza Chmur i nie robiły już na mnie wrażenia ani ostre zęby, ani oczy w kolorze demonicznej czerwieni. Wyciągnąłem rękę, ufny jak dziecko i położyłem ją na białym pysku Łagodnej. Gdyby na miejscu Łagodnej stał Pazur, już nie miałbym czym pisać tych znaków. Lecz o tym dowiedziałem się nieco później.
Łagodna nawiązała kontakt myślowy. Przez chwilę orientowała się w zawartości mego umysłu. Rozpoznawała znaki i obrazy, które dla mnie i Pożeracza Chmur były całkiem łatwym, przyjemnym sposobem porozumiewania się. Takie moszczenie się cudzego „ja” zwykle z początku jest nieprzyjemne.
Łagodna oświeciła mnie:
„To jest ona.”
Zaskoczony, przekazałem, że nie rozumiem.
„Pożeracz Chmur ma siostrę.”
Świeżo upieczony starszy brat poruszył uszami w sposób będący odpowiednikiem ludzkiego wzruszenia ramionami. Zabawne. Był absolutnie przekonany, że w domu zastanie małego braciszka.
Odprężony, rozbawiony, poszukałem wzrokiem Pazura. Siedział oddalony o dobre dziesięć kroków. Przygarbiona sylwetka, stalowoszara, jak wycięta z cienia. Uszy położył po sobie. Szkarłatne oczy patrzyły nieżyczliwie. Mój dobry humor ulotnił się jak zdmuchnięty kurz.