Urządziłem się na Wyspie Szaleńca. W przyjemnym zakątku, gdzie pnie drzew wyrastały z piasku – jeszcze nie las, a już nie goła plaża. Śmieszne liście-pióropusze dawały cień chroniący przed morderczym słońcem. Rozwiesiłem hamak między drzewami. Znalazłem miejsce do rozpalenia ognia. Gdzieś w głębi wyspy biło źródło i niewielki strumień wlewał swe wody do oceanu. Na plaży słodka woda mieszała się ze słoną, lecz wystarczyło wejść w zarośla, by zaczerpnąć kryształowo czystego nurtu. Wśród zieleni buszowały stada bajecznie kolorowych ptaków. W morzu śmigały ławice barwnych ryb. Wokoło fruwały, biegały, pełzały i skakały zwierzęta w większości nie znane mi z nazwy. Znalazłem na smoczej wyspie rośliny, których nie umiałem nazwać, ani nawet nie widziałem podobnych w zielnikach Płowego.
Wciąż było niesamowicie gorąco, więc za cały strój służyły mi tylko przepaska na biodrach i sandały, chroniące stopy przed rozpalonym piaskiem i ostrymi muszlami. Tunikę wkładałem tylko wtedy, gdy wybierałem się w głąb wyspy, między drapiące gałązki i liście, których brzegi potrafiły przeciąć skórę jak nóż.
To dziwne miejsce. Trochę nierealne, jakby wyjęte ze zdumiewającego snu. A więc idealne dla mnie, Tkacza Iluzji pracującego przede wszystkim wyobraźnią. Czas przestał dzielić się na godziny. Istniały tylko dzień i noc, świt i zmierzch. Gdy byłem głodny – łowiłem ryby lub zbierałem owoce. Pracowałem wtedy, gdy uznawałem to za stosowne. Oznaczało to całe dnie lenistwa, spędzane na niekończących się zabawach z Pożeraczem Chmur i jego siostrzyczką.
Jak już wspomniałem, jest najbardziej uroczym stworzeniem, jakie spotkałem w życiu. Nie ma nic ładniejszego od malutkiego smoka, może z wyjątkiem puszystego kotka. Gdy przybyłem na wyspę, smoczątko miało dopiero parę miesięcy. Pazur i Łagodna nie wymyślili jeszcze dla niej żadnego imienia. Nie spieszyli się, jak to smoki. Nazywali ją po prostu „małą” lub „szczenięciem”.
Bezimienne dziecko było barwy rudo-brązowej, niczym wypalona w piecu cegła. Przy tym tak bardzo przypominało małego pieska lub grubiutkie lisiątko, że wkrótce zacząłem nazywać ją „Liska” i tak już zostało.
Liska była zachwycona swoim dużym bratem. Podziwiała go bezgranicznie i starała się naśladować. Śmiesznie to wyglądało, gdy obok dostojnie kroczącego olbrzyma toczyła się ruda kulka. Potykała się na dołkach w piasku i machała bezużytecznymi jeszcze skrzydełkami, sterczącymi na grzbiecie niczym dwa wachlarzyki.
Gdy Pożeracz Chmur kładł się, łaziła po nim, jak po pagórku. Łapki obsuwały się jej na śliskiej sierści. Spadała, koziołkując, na łeb, na szyję. Zsuwała się, szorując kosmatym zadkiem po skrzydłach brata, niczym po stromym stoku wzgórza. Turlała się w piasku, otrzepywała potem, skacząc jak sprężynka. Pożeracz Chmur pokazał jej, jak biegać w kółeczko, trzymając w zębach własny ogon. Odtąd była to jedna z najulubieńszych zabaw Liski. Doskonale wiedzieliśmy z Pożeraczem Chmur, że większość jej póz, podskoków i zaczepek jest po prostu na pokaz. Kokietowała nas obu, by zwrócić na siebie uwagę, zdobyć jeszcze trochę pieszczot i rozrywki. Zupełnie nam to nie przeszkadzało. Uwielbialiśmy Liskę i rozpieszczaliśmy ją, ile się dało. Pożeracz Chmur bawił się z nią po smoczemu, a ja po ludzku, co pewnie było dla niej miłą odmianą. Brat zabierał ją na polowania na nieruchawe kraby – zwierzynę w sam raz dla kilkumiesięcznego szkraba. Znosił jej kolorowe ptaki (oczywiście martwe). Bawiła się nimi, włóczyła po ziemi i oskubywała z piór. Ja zabawiałem smocze dziecko iluzjami. Wznosiłem też dla niej budowle z wilgotnego piasku, gdzie mogła chować się lub kopać nory, zmieniając dowolnie tę jednorazową architekturę.
Upał panujący w tych rejonach świata sprzyja nieróbstwu. Zwłaszcza, że jedzenie w większości wisi na drzewach. Mógłbym żywić się wyłącznie owocami, gdyby nie potrzeba odmiany. Do jednego jednak przymuszałem się bez względu na pogodę, stan ducha, czy atrakcyjność zajęć, jakie proponował Pożeracz Chmur. Systematycznie prowadziłem notatki. Sporządzałem rysunki i opisy, zapełniając ciągami drobnych znaków kolejne stronice. Koncentrowałem się głównie na Lisce, uważając ją za najwdzięczniejszy obiekt obserwacji. Który z moich „kolegów” z Kręgu mógłby pochwalić się, że nosił na rękach smocze szczenię? Kto widział, jak matka karmi je częściowo przeżutym i strawionym mięsem (skądinąd okropny widok)? Albo jak maluch ugania się za długonogą jaszczurką, dziarsko wznosząc do góry puchaty ogonek?
Przez środek czwartej strony biegnie krzywy zygzak – pamiątka pozostawiona przez rysik za sprawą Liski. Mała bestia uznała, że bose nogi zwieszone z brzegu hamaka mogą być świetnym obiektem ataku. Skoczyła i wbiła mi swoje cztery ząbki w kostkę. Pożeracz Chmur uważał to za dobry żart. Ja byłem mniej zachwycony. Ojciec wbijał mi do głowy, że w gorącym klimacie nawet drobne skaleczenia mogą przysporzyć kłopotów.
Liska jest uroczym, ciekawskim, pełnym werwy dzieckiem. Lubi więc bawić się i psocić. Chłonie świat całą niewielką osobą. Jest też smokiem i mogłem spodziewać się po niej podobnych cech, jak u Pożeracza Chmur. Rzeczywiście – ma zadziwiającą pamięć. Łagodna i Pazur zapoznawali córeczkę z zawiłościami smoczego języka. Pożeracz Chmur równolegle uczył ją lengorchiańskiego. Dołączałem do jego lekcji, wzbogacając je mirażami. Liska uwielbia moje „obrazki”.
Nie zauważyłem, by Liska robiła się większa, czy cięższa, lecz zmieniała się w pewien sposób. Była coraz sprawniejsza, szybsza, zbierała doświadczenia. Coraz więcej rozumiała słów, próbowała mówić.
Na latanie miał przyjść czas dużo później, gdy małe skrzydła urosną i wzmocnią się, czyli za około dwadzieścia lat. To samo dotyczyło legendarnych zdolności regeneracji oraz przemian w dowolne stworzenie. Łagodna twierdziła z dumą, że Liska jest bardzo udanym dzieckiem, lecz jednocześnie przyznawała, iż mieści się w smoczych normach.
Tym bardziej zaskoczyło mnie wydarzenie, które przewróciło do góry nogami fundamentalną teorię smokologii i z pewnością da do myślenia wszystkim zajmującym się tą dziedziną.
Nocami fale przypływu wdzierają się na ląd. Pracują cierpliwie i z pośpiechem, wybierając ustępliwy piasek. Mają czas tylko do świtu. Pozostawiają po sobie pamiątki w postaci płytkich zatoczek i stawów wypełnionych nagrzaną od słońca wodą. Znajdowałem w nich wodorosty, drobne żyjątka morskie i odłamki korala. Przyjemnie było chlapać się w tych dołkach. Były bezpieczniejsze niż otwarte wody, gdzie łatwo stąpnąć na kolczastego jeżowca lub napotkać „pannę morską” – wydęty pęcherz zaopatrzony w ostre haczyki i jadowite macki.
Leżałem w jednej z takich sadzawek, wyciągnięty na całą długość, z głową na jednym brzegu, a piętami na drugim. Załatwiłem już wszystkie sprawy zaplanowane na ten dzień – nazbierałem drewna, oprawiłem ostronosa, którego złowił dla mnie Pożeracz Chmur, skończyłem kolejny wpis do notatnika i złapałem nowego motyla do kolekcji przeznaczonej dla ojca. Uznałem, że to wystarczy i leniłem się cudownie, marnotrawiąc czas, jak to potrafią tylko chłopcy w moim wieku.
Poprzez rzęsy dostrzegłem rozmazaną, rudą plamę. Coś trąciło mnie w brzuch. Gwałtownie uniosłem głowę, szeroko otwierając oczy. To była tylko Liska. Psotnica znów na mnie skoczyła, lecz źle obliczyła odległość. Impet przerzucił ją dalej i teraz siedziała zanurzona w słonej wodzie po samą szyję. Oczekiwałem strachu, szamotaniny, ucieczki z okropnego, mokrego miejsca. Liska rozglądała się, bardziej zdziwiona i zainteresowana nowością niż przestraszona. Strzygła uszami, szeroko otwierała ciemnoczerwone oczka, lśniące jak dwie wiśnie. Bezgranicznie zdumiony, zobaczyłem, jak zanurza głowę! Łyknęła wody, wynurzyła się czym prędzej i kichnęła parę razy. Uznałem, że czas zamknąć usta i przestać wyglądać głupio. Pokazałem Lisce, jak zaczerpnąć tchu, a potem zanurkować, powoli wypuszczając srebrne pęcherzyki powietrza pod powierzchnią wody. Naśladowała mnie z łatwością. Zabawialiśmy się tak już długą chwilę, gdy dotarł do mnie przekaz, który prawie rozwalił mi głowę: