Co mogłoby zastąpić moje uszy? Właśnie – jeśli nie wyleczyć, to zastąpić? Czy Stworzyciel da mi odpowiedź?
Dziecięcą twarzyczkę na piasku zastąpił Krąg i Płomień – znak kasty Stworzycieli.
Zrozumiałeś mnie, Płowy, i dlatego pozwoliłeś mi odejść. Jeśli ma się niepełny talent, to jakby było się tylko kawałkiem maga. Na wieczny Krąg! Nie tego chciałem.
Odnalezienie Stworzyciela nie miało być rzeczą łatwą. Przede wszystkim nie wiedziałem, gdzie go szukać. Wiedziałem natomiast, gdzie znajdę wiadomość o nim. W każdym większym mieście stała kamienna wieża, w której żył Mówca – żywa skarbnica wiedzy o całej Lengorchii. Długo wędrowałem zapylonymi gościńcami. Omijały mnie złe przygody. Chyba wyglądałem zbyt ubogo, by rzezimieszkom chciało się mnie rabować. Kilka srebrnych monet, które mi dałeś, chowałem na czarną godzinę. Wieśniacy nie żałowali jedzenia po obejrzeniu kilku magicznych sztuczek. Wyjmowałem wiewiórki z rękawów, rozmnażałem drobne przedmioty. Prościutkie ćwiczenia, które robiłem już jako kilkulatek. Nie chciałem odsłaniać swoich prawdziwych umiejętności. Wstydziłem się, że były niepełne. A jednak pewnego razu…
To był bogaty dom. Wielki, o wysokich białych ścianach, z rzeźbionymi kolumnami, tarasami i kolorowymi szybami w oknach. Równie bogato prezentowały się pomieszczenia dla służby, do których wszedłem. Ledwie jednak oczarowałem klucznicę bukietem kwiatów wyciągniętym spod jej fartucha, poczułem szarpnięcie za rękę. Dziewczynka, mniejsza i dużo młodsza ode mnie, pociągnęła mnie białymi korytarzami. Biegła, podskakując jak źrebak i ledwo za nią nadążałem, obijając się o każdy węgieł. Co chwila odwracała do mnie twarz, a jej usta poruszały się bez przerwy. Wreszcie wciągnęła mnie do przestronnej komnaty, również białej. Rozglądałem się niezbyt przytomnie. Dokoła stały ozdobne, drogie sprzęty, podłogę zasłano kolorowymi dywanami. Do tej pory oglądałem je tylko w warsztatach tkackich – przeznaczone na sprzedaż. Po chwili dostrzegłem w tym natłoku czarnobrodego mężczyznę i kobietę w bardzo pięknej, ale chyba niewygodnej sukni. Dziewczynka pochylona ku mężczyźnie szeptała, wskazując na mnie ręką. Kiwnął głową, mierząc mnie wzrokiem, jakby chciał zedrzeć nim ze mnie ubranie, skórę i obejrzeć kości. Za jego krzesłem wisiało duże lustro. Odbijał się w nim fragment oparcia i głowy siedzącego, a przede wszystkim bardzo szczupły, wysoki, strasznie zakurzony młodzieniec o nieco dzikim wyrazie twarzy. Zawstydziłem się, gdyż w tym otoczeniu wyglądałem jak drobny złodziejaszek lub żebrak. Pan domu znowu skinął głową. Zaczerpnąłem powietrza i rozkazałem kwiatom wyobrażonym na kobiercu wzrosnąć i rozwinąć barwne płatki. Lustro spłynęło ze ściany, zmieniając się w strumień, nad którym pochyliły głowy spragnione sarny. Kobieta otworzyła szeroko usta, szarpnęła naszyjnik, którym dotąd bawiła się od niechcenia. Rzeczne perły posypały się gradem między wizerunki kwiatów, gdzie natychmiast zaczęły je dziobać najbarwniejsze ptaki, jakie tylko umiałem wymyślić. Dziewczynka z radosną miną wyciągnęła ręce ku najbliższej sarnie, więc czym prędzej nadałem obrazowi masę i szorstkość sierści. Czarnobrody z niedowierzaniem nabrał w dłoń wody, o którą zadbałem już wcześniej, by zdawała się mokra. Kolorowe motyle latały między ścianami, siadały na twarzach i rękach, łaskocząc lekko. Dodawałem coraz to nowe elementy do wizji sielskiej łąki. Królika, kicającego przez trawę. Wiatr, który ochłodził twarze i rozwiał lekki szal pani domu. Zapach wilgotnych roślin. Na moment pojawił się błękitny jednorożec, zatańczył niespokojnie na tylnych kopytach i zniknął w chmurze kwietnych płatków. Olśniona dziewczynka kręciła się po całej komnacie i ledwo nadążałem podsuwać wrażenie dotyku pod jej ciekawe dłonie. W końcu miałem dość. Czułem, że zaraz pęknie mi głowa. Wizerunki zniekształciły się i znikły. Szukałem ręką na oślep zbawczej ściany, wiedząc, że za chwilę przewrócę się na ten wspaniały dywan i zostawię na nim część podróżnego pyłu. Przytomność przywrócił mi twardy dotyk męskich dłoni. Czarnobrody posadził mnie we własnym krześle. Komnata wyglądała jak przedtem, tyle że wydała mi się mniej wspaniała. Dziewczynka kucała na podłodze, zbierając w garstkę rozsypane perełki. Szło jej powoli, bo co rusz oglądała się na mnie. Jakby znikąd pojawili się służący. Stanął przede mną stolik z dziesiątką rozmaitych naczyń. Zapachniało tak smakowicie, że pusty żołądek, o którym usiłowałem zapomnieć od wczorajszego wieczora, zamienił się w oszalałe zwierzę. Przypomniałem sobie jednak, co przekazałeś mi, Płowy, o zachowaniu się przy stole. W pierwszej kolejności sięgnąłem po miskę z wodą do mycia rąk. Pan domu usiłował mówić do mnie, więc zdobyłem się na jeszcze jeden wysiłek i na tle białego obrusa przywołałem symbole: „Ja”, „Słyszeć”, znak przeczenia i jeszcze: „Pismo”. Przypuszczałem, że taki bogacz umie czytać. Umiał. Służąca przyniosła mu woskową tabliczkę i lampę olejową.
To byt piękny pokaz, Tkaczu Iluzji – wyskrobał na białym wosku.
Patrzyłem, nie przerywając jedzenia. Mięso, ciasto, jakieś krajanki w kwaśnych i ostrych sosach. Niektóre potrawy jadłem pierwszy raz w życiu. Przyznaję, że były świetne.
Jak ci na imię, Tkaczu Iluzji?
Przywołałem obraz okrucha granitu. Byłem zmęczony, ale wciąż jeszcze zdolny do takich drobiazgów. Brodacz skrobał i skrobał. Wypytywał o mnóstwo rzeczy. Skąd jestem? Czy zdałem już egzamin w Kręgu? Dokąd wędruję? Gdy brakowało mu miejsca, ogrzewał tabliczkę nad lampą, czekał, aż wosk znów zastygnie i skrobał od nowa. Wyciągnął ze mnie nawet to, że szukam Stworzyciela z powodu mego kalectwa.
Nie przyjąłem propozycji noclegu, chociaż nalegał. Nie chciałem też dłużej odpoczywać. Ten dom był dla mnie zbyt wspaniały. Córka brodacza poprowadziła mnie znowu białymi korytarzami, między drogimi meblami i zasłonami haftowanymi w gryfy. Przy bramie wcisnęła mi coś do ręki. Na pożegnanie przywołałem obraz puszystej wiewiórki, która usiadła małej na ramieniu i umyła sobie pyszczek. Dopiero po drodze obejrzałem podarunek. To była sześciokątna złota moneta. Ten drobiazg mógł mi starczyć na całą podróż. Czyżby ta łąkowa iluzja była aż tyle warta? Sądzę, że nie, ale nie potraktowałem tego jak jałmużny. Po prostu ci ludzie dali mi to, czego nie posiadałem.
Ja też podarowałem im coś, co było dla nich nieosiągalne. Dar, który otrzymałem, przechodząc przez Bramę Istnienia.
Podczas wędrówki, w niektórych osadach spotykałem magów. Wiodły mnie do nich niebieskie wstęgi, zawieszone na żerdziach. Przeważnie byli to Obserwatorzy. Raz napotkałem Strażnika Słów, ale jego kroniki nie przydały mi się na nic. Każdy wzruszał ramionami, czytając me pytanie o Stworzyciela. Wszyscy Stworzyciele to samotnicy z włóczęgowską żyłką we krwi. Czy to kto wie, gdzie się taki obraca?
Wreszcie dotarłem do stolicy. Okazała się miejscem nie dla mnie. Szybko poczułem się znużony ciągłym potrącaniem przez przechodniów. Komu przyszło do głowy zgromadzić w jednym miejscu tylu ludzi? Zaczepiali mnie przekupnie, to znowu obdarci żebracy, mielący bezsensownie ustami. Jaskrawe kolory ścian domów i ubrań męczyły wzrok. Zatęskniłem do spokojnych trawiastych •wzgórz i gajów, gdzie mogłem godzinami obserwować drobne zwierzątka, zaprzątnięte swoimi małymi sprawami. Miasto było za wielkie, za ruchliwe. Natłok wszystkiego, co usiłowałem zanalizować, przyprawiał o ból głowy. Poza tym miasto śmierdziało. Wstrętny odór rynsztoków walczył z mieszaniną zapachów tysiąca kuchni, a wszystko to zaprawione było wszechobecnym odorem niedomytych ciał i podłych pachnideł. Przedzierałem się przez tłok głównych ulic, kurczowo ściskając pod pachą podróżną torbę. Na wieczny Krąg! Trafiłem chyba na dzień targowy, bo niemożliwe, by szaleństwo trwało tu zawsze! W pewnej chwili zagapiłem się na grupkę wyjątkowo kolorowych kobiet. Ubrane były dziwnie. Wydekoltowane tak, że piersi nosiły praktycznie na wierzchu. Spódnice porozcinane z boków aż do bioder, odsłaniały długie nogi. Całości dopełniały niezwykłe fryzury – włosy upięte w prawie półmetrowe wieże upstrzone świecidełkami. Dziewczyny uśmiechały się, kusząco uchylając wargi malowane na kształt kwiatów. Wdzięczyły się i krygowały. Zagapiony, omal nie wpadłem pod lektykę. Od tej chwili bardziej uważałem.