Tego samego dnia znalazłem na granicy przyboju przewalającą się bezwładnie w falach martwą syrenę, którą dosięgły zęby Łagodnej. Wyciągnąłem ciało na brzeg. Właściwie nie miałem najmniejszej ochoty go oglądać. Robiłem to tylko dla Płowego, by sporządzić dla niego jak najdokładniejszy opis. Syrena była mała jak dziecko. Zdziwiłem się, jak ktoś, kogo przerastałem prawie o połowę długości, potrafił mnie skutecznie obezwładnić, nawet z pomocą innych. Te niewielkie istoty musiały być bardzo silne i sprawne.
Czaszka syreny była lekko spłaszczona. Domyślam się, że dzięki temu stworzenie lepiej pokonywało opór wody przy pływaniu. Tym również można było tłumaczyć maksymalne zwężenie ramion, krótką szyję i gładką, śliską skórę, nieprzyjemną w dotyku. To morskie stworzenie nie miało na ciele ani jednego włosa, prócz pojedynczego kosmyka na głowie. Twarz syreny pozbawiona była brwi, oczy – rzęs, a także powiek. Tylko od dołu nachodziła na źrenice cieniutka błona, jak trzecia powieka u gadów. Nozdrza były ukośnymi szczelinami nad linią bezwargich ust. Uszy praktycznie nie istniały. Odkryłem za to coś, co najbardziej przypominało wielowarstwowe skrzela. Zęby syren wyglądają paskudnie. Są drobne, gęsto ustawione i trójkątne. Bardzo przypominają piłę do cięcia drewna, albo pułapkę na drapieżniki. Z pewnością syreny są w stanie wyrwać kawałek ciała za jednym ugryzieniem. Okropność. Gdzieś na wysokości domniemanych bioder zaczynał się masywny ogon, pokryty szarą skórą, a kończył płetwą kubek w kubek podobną do płetwy delfina. Syreny są żyworodne – o tym świadczył pępek, ale nie mogłem dopatrzeć się sutków, ani żadnych widocznych narządów płciowych. Tak więc nie dowiedziałem się, czy Łagodna uśmierciła w mojej obronie Jego” czy,ją”. Smocze szczęki oderwały syrenie całe ramię i fragment barku. Nie potrafiłem zmusić się, by zrobić sekcję, mimo iż wiedziałem, że Płowy życzyłby sobie tego. Sam przed sobą usprawiedliwiłem się brakiem umiejętności i z dużą ulgą poprosiłem Pożeracza Chmur, by wyrzucił zwłoki daleko od brzegu, w głębię. Tak, bym już się na nie nie natknął.
Jest takie przysłowie: „Myszy tańczą, gdy kot śpi”. Łagodna i Pazur odlecieli, a na wyspie została tylko młodzież. Nastają cudowne czasy. Będziemy urządzać wyścigi krabów, robiąc zakłady o różne fanty. Włóczyć się po lesie i uczyć Liskę polowania. Kąpać się (oczywiście tylko ja i Liska). Skorzystam z nieobecności dorosłych i nauczę Liskę pływać „pieskiem”. Kto wie, czy to się jej kiedyś nie przyda. Muszę tylko trochę otrząsnąć się po przykrym zajściu z syrenami i znów zacząć traktować wodę przyjaźnie. Wiele sobie obiecuję po tym czasie swobody – zabawy, psoty i różne niewinne szaleństwa.
Kończę. Idę budować z Liska piaskową fortecę.
Taki byt ostatni zapis w pamiętniku Kamyka. Odtworzyłem go do tego miejsca, tak samo jak wszystkie inne notatki.
Mój przyjaciel cieszył się na wspólne zabawy, mile spędzony czas, a stało się zupełnie inaczej. Nie wiem, co robić. Rana jest głęboka. Nie chce się goić, nawet po wylizaniu. Kamyk nie je. Chłonie za to wodę jak wyschnięty piasek. Ma wysoką gorączkę i już mnie nawet nie poznaje. Jego talent, pozbawiony kontroli, szaleje, tworząc okropne, pomieszane koszmary. Liska boi się ich straszliwie.
Ja boję się jeszcze bardziej. Czuję się całkiem bezradny. Kamyk kaszle, wycieram mu krew z ust i to jest wszystko, co mogę zrobić. Kamyk jeszcze oddycha, jeszcze walczy, ale lękam się, że to już niedługo. Niecierpliwie czekam na powrót rodziców. Potem będę chyba musiał dostarczyć to wszystko Płowemu. Wiem, że Kamyk chciałby tego.
Nie sprawdziły się łzawe przepowiednie Pożeracza Chmur. Żyję, choć naprawdę niewiele brakowało. Stałem już przed Bramą Istnień, a Pani Strzał uchylała drzwi i kiwała zachęcająco.
Długo chorowałem. Po raz pierwszy od trzech tygodni jestem w stanie utrzymać pióro w ręku, lecz męczę się szybko i znaki zaczynają wpadać na siebie. Postaram się jednak po trochu spisać ostatnie zdarzenia. Z pewnością warto umieścić w diariuszu dramatyczne przygody, podczas których Krąg omal nie stracił dobrze zapowiadającego się Tkacza Iluzji. Naiwnością byłoby sądzić, że tatuaż Kręgu chroni od wszelkich niebezpieczeństw. Dalekie Południe to jednak nie Lengorchia, choć mapy twierdzą inaczej.
Od odlotu Pazura i Łagodnej minęło parę dni. Obawialiśmy się kłopotów ze strony Szaleńca, ale starego jakby nie było. Nawet nie widzieliśmy, by latał nad swoim terenem.
Zajmowaliśmy się na zmianę Liska. Była dość grzeczna. Zwłaszcza, gdy polecenia poparło się lekkim klapsem.
Akurat nadeszła kolej Pożeracza Chmur, by opiekować się małą. Opowiadać jej bajeczki, pilnować, by nie próbowała zjeść śmierdzącego żuka lub nie wlazła do otwartego morza. Opuściłem smocze rodzeństwo, by przez najbliższe parę godzin oddać się penetrowaniu lasu. Kolekcja owadów, przeznaczona dla ojca, wyglądała już całkiem okazale, ale miałem nadzieję jeszcze ją powiększyć. Marzyłem zwłaszcza o schwytaniu ogromnego, błękitnoczarnego motyla. Raz tylko widziałem go przelotnie – metalicznie lśniący, trzepocący kształt, unoszący się wysoko, poza zasięgiem rąk. Poszczęściło mi się tym razem. Wpierw znalazłem parę do chrząszcza-jednorożca. Potem uzupełniłem zbiór tutejszym gatunkiem modliszki. Wreszcie zobaczyłem z dawna pożądany owadzi klejnot. Siedział wśród kolczastych pędów, pewny swego bezpieczeństwa, z wolna składając i rozkładając piękne skrzydła. Na szczęście zaopatrzyłem się w bluzę z długimi rękawami, wysokie buty i niewiele robiłem sobie z cierni. Wystarczyła niezawodna iluzja „niewidzialność”, a już po chwili mogłem nakryć zdobycz kawałkiem jedwabiu. Motyl był tak piękny, że żal go było zabijać. Ale czyż nie jest się twardym mężczyzną? Cieszyłem się przez kilka minut urodą motylego olbrzyma. Jego skrzydła odbijały światło, jak posypane sproszkowanym srebrem. Był tak wielki, że ledwo mieścił się w skórzanym pudełku na okazy.
Postanowiłem wrócić na plażę. Wybierałem drogę tak, by wyjść wprost na miejsce umówione z Pożeraczem Chmur. Cieszyłem się, że będę mógł pokazać trofeum przyjacielowi, który to doceni. Lub będzie bardzo dobrze udawał.
Gdyby nie moja ułomność, usłyszałbym obce głosy. Zostałbym ostrzeżony. A tak, kompletnym zaskoczeniem był dla mnie widok grupy nieznajomych. Wyszedłem z zarośli prawie prosto na nich. Przez chwilę trwającą nie dłużej niż dwa uderzenia serca, patrzyliśmy na siebie. Obie strony równie zdumione. Nie zdążyłem policzyć obcych ludzi, ani przyjrzeć się im dokładnie. Oko uchwyciło tylko ogólny obraz – więcej niż dziesięciu, niechlujni, niedbale ubrani, od pierwszego spojrzenia odstręczający nieuchwytnym wrażeniem wulgarności i barbarzyństwa. Lecz nie to było najgorsze. Jeden z nich miał Liskę. Trzymał ją za ogon, zupełnie jakby była upolowanym zwierzakiem. Przedmiotem, który nic nie czuje, nie cierpi. Mała wiła się w powietrzu, machając łapami i usiłując sięgnąć zębami dręczącej ją ręki. Miałem w ręku ciężki nóż, którym torowałem sobie drogę w puszczy. Gniew narodził się we mnie w ciągu sekundy, wzniósł się i wybuchnął, przesłaniając oczy krwawą mgiełką. Rzuciłem się naprzód, waląc ramieniem najbliżej stojącego przybysza. Następny był dręczyciel Liski. Uderzyłem go w twarz rękojeścią, jednocześnie chwytając Liskę. Oszalała z przerażenia, drapała na oślep. Ktoś zagrodził mi drogę, zamachnąłem się, czując, jak ostrze zagłębia się w ciele. Czyjaś ręka chwyciła mnie za koszulę. Uderzyłem z całej siły łokciem do tyłu, nie patrząc, w co trafiam – twarz, gardło, czy pierś… Uwolniłem się. Dopadłem zbawczej ściany zieleni. W tym momencie poczułem uderzenie w plecy, które odebrało mi oddech. Zachwiałem się, potknąłem, ale pobiegłem dalej, wiedząc, że tylko schronienie w lesie może nas uratować. Liska wczepiła mi się pazurami w ramię. Czułem ból, lecz tak, jakby nie mnie dotyczył. Zatrzymałem się dopiero wtedy, gdy nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Prawie upadłem. Upuściłem nóż, puściłem Liskę i osunąłem się na kolana. Brakowało mi tchu, dławiłem się. Zacząłem kasłać i wtedy zobaczyłem, że na ręku zostają mi ślady krwi. Miałem zalany czerwienią przód koszuli. Z piersi po prawej strome sterczał grot strzały. Dotknąłem go z niedowierzaniem. Takie rzeczy przecież się nie zdarzały. To z pewnością był sen. Zaraz obudzę się we własnym łóżku, a Płowy zagoni mnie do szorowania przypalonego garnka, który zaniedbałem poprzedniego wieczora. Niestety, nie śniłem. Strzała była jak najbardziej realna. Tak samo jak ból, który zjawił się, gdy opadło podniecenie walką i ucieczką. Skulona, drżąca ze strachu Liska patrzyła wielkimi oczami, jak zginam się wpół, uderzając czołem o ziemię. Resztą przytomności zmusiłem się by włożyć do ust mały palec i zacisnąłem zęby. To mnie otrzeźwiło. Bardzo wygodnie byłoby zemdleć. Zostawić cały świat po drugiej stronie ciemności. Pozbyć się choć na chwilę cierpienia. Ale była przecież ze mną Liska. Nie mogłem zostawić jej samej. Z pewnością już nas ścigano. Trafią z łatwością po śladach krwi. Chwilową przewagę dało mi tylko zaskoczenie.