Выбрать главу

Kim byli przybysze? Wyrzutkami, piratami, handlarzami żywym towarem lub przemytnikami trucizn, i narkotyków. Wiadomo, kim nie byli – porządnymi ludźmi.

Zgarnąłem Liskę, wsunęliśmy się głębiej w zarośla. W napięciu wypatrywałem wrogów, którzy mogli się zjawić lada chwila. Machinalnie głaskałem Liskę i drapałem za uszami. Miałem nadzieję, że to ją trochę uspokoi i nie będzie piszczała. Zdawałem sobie też sprawę, że może nas zdradzić coś innego – mój własny, ciężki i pewnie głośny oddech. Oddychałem z trudem, płytko. Czułem ciężar krwi zbierającej się w zranionym płucu. Wiedziałem, że jeśli nie wyciągnę wkrótce strzały, jeśli nie opatrzę rany, zwyczajnie się utopię, zaduszony własną krwią. Na szczęście strzała przeszła czysto na wylot, a grot był niewielki i wąski. Nie było to bojowe ostrze z wielkimi zadziorami lub paskudztwo, pękające przy uderzeniu w ciało na kilka luźnych metalowych drzazg.

Pościg nadciągnął, tak jak się spodziewałem. Skryły nas liście i iluzja niewidzialności. Nie byłem jednak pewien, jak długo zdołam ją utrzymać. Bolał mnie bok, bałem się o Liskę i siebie samego, a to nie ułatwiało koncentracji. Poza tym starałem się odepchnąć od siebie natrętne myśli. Co się stało z Pożeraczem Chmur? Gdzie podział się mój przyjaciel? Dlaczego zostawił siostrę samą? Piratów było tylko dwóch. Nadeszli, nie spiesząc się, chyba pewni celności strzału. Przystanęli, zdezorientowani, że trop urwał się nagle, jakby ich ofiara uleciała w powietrze. Miałem okazję przyjrzeć się im dokładniej. Byli podobni do siebie jak bracia. Chudzi, żylaści, wysmagani wiatrem na kolor mahoniu. Ich twarze pokrywał wielodniowy zarost. Czoła przewiązali identycznymi, wypłowiałymi czerwonymi chustami. Na ciemnej skórze lśniły drobne kropelki potu. Obaj mieli noże bardzo podobne do mojego. Ale nie była to ich jedyna broń. Jeden niósł na ramieniu naciągniętą kuszę. Drugi dzierżył łuk. Rozglądali się czujnie, z jakiegoś powodu zaniepokojeni i jakby zirytowani. Łucznik rozgarnął gałęzie, raz i drugi. Potem zatoczył ramieniem półkole, wskazując coś nieokreślonego. Domyśliłem się, że nie widzą nas, lecz prawdopodobnie słyszą. Ciche skomlenie przestraszonego smoczego szczenięcia? Załamujące się dyszenie rannego człowieka, a może jego serce, które waliło jak szalone? Piraci przetrząsali zarośla, to tu, to tam. Starałem się jak najlżej oddychać. Coraz trudniej było utrzymywać miraż. Rozpaczliwie pragnąłem, by wreszcie sobie poszli. Niestety, byli uparci, a co najgorsze, w swych niesystematycznych poszukiwaniach coraz bardziej zbliżali się do naszej kryjówki. Zostałem zmuszony do działań ostatecznych.

Gdy jeden z mężczyzn obrócił się w stronę towarzysza, nie zobaczył już znajomej postaci, lecz straszliwego wojownika wymachującego ogromnym mieczem. Kontratak pirata był szybki jak uderzenie węża. Lecz na udeptane leśne poszycie powalił strzałą nie hajgońskiego wojownika, lecz tropiciela. Trup zacisnął palce na drzewcu bełtu, sterczącego mu z piersi dokładnie w miejscu, gdzie znajduje się serce. Był tak blisko, że niemal mogłem go dotknąć. Umarł prawie natychmiast, z wypisanym na twarzy zdumieniem.

Drugiego pirata objęły płomienie. Wpierw ramiona, potem głowę i całe ciało. Dałem temu ogniowi siłę i żarłoczność żywiołu, na jaką było stać chyba tylko wulkan. Płonący człowiek rzucił się na ziemię i tarzał, próbując zdusić ogień. Niespodziewanie znieruchomiał. Gdy zdjąłem z niego iluzję, nie miał na ciele żadnych ran, lecz nadal nie poruszał się. Wyczołgałem się spod osłony młodych drzewek, drżąc z wyczerpania. Trąciłem pirata, podniosłem jego rękę – opadła luźno. Przycisnąłem palce do jego szyi, lecz nie wyczułem tętna. Nie żył, zabity przez własny strach. Czarne oczy patrzyły spod przymkniętych powiek, już obojętne. Tylko usta wciąż otwarte były do krzyku.

Liska wylazła za mną z kryjówki. Niepewnie obwąchiwała zwłoki, zdumiona pewnie tą niezwykłą zmianą. Przed chwilą jeszcze ruchliwi i niebezpieczni, a teraz bierni i niegroźni jak rośliny lub kamienie.

Patrzyłem na swoje dzieło i przepełniała mnie ulga. Żadnego obrzydzenia, żadnych wyrzutów sumienia. Satysfakcja zmieszana z poczuciem winy, owszem, lecz tylko dlatego, że absolutnie nie żałowałem swego czynu. Zabiłem oto dwóch ludzi (może trzech, licząc tego na plaży) a nie znalazłem w sobie odrobiny żalu. Nie uroniłem ani jednej łzy. Zastanowiłem się tylko mimochodem, jaką potęgą może być mój talent, pozornie tworzący nic z niczego. To straszne – wiedzieć, że jest się potworem.

Odeszliśmy wraz z Liska z tamtego miejsca tak prędko, jak tylko mogliśmy. A to znaczy: niezbyt prędko. Liska miała krótkie łapki. Zaplątywała się w gęstym poszyciu, brnąc bohatersko wśród zieleni, która kryła ją z głową. Niestety, nie byłem w stanie jej nieść. Niezdarnie rozgarniałem lewą ręką gałęzie i pnącza. Nie używałem noża. Obawiałem się, że ślady cięć ułatwią komuś wytropienie nas.

Dążyliśmy ku ruinom. Plaże były terenem odkrytym i niebezpiecznym. Las oferował inne groźby: węże, skorpiony, jadowite pająki, stada żarłocznych mrówek lub inne, równie nieprzyjemne stworzenia. Dlaczego rozpadające się ruiny miałyby być miejscem bezpieczniejszym od innych, nie miałem pojęcia. Ciągnęło mnie po prostu do śladów ludzi. Mizernych pamiątek po tutejszych mieszkańcach, innych niż morscy włóczędzy.

***

Wszelkie historie o rannych bohaterach, wyrywających sobie strzały z ciała jakby były to zwykłe drzazgi, należy włożyć między bajki. Nie potrafię wyobrazić sobie bardziej bolesnej i trudniejszej do wykonania operacji. Może z wyjątkiem usuwania własnych zębów trzonowych.

Próbowałem przypomnieć sobie wszystko, czego kiedykolwiek dowiedziałem się od Płowego o tego typu ranach. Potem usiłowałem odłamać grot strzały. Chyba za mało wystawał. Następnie próbowałem sięgnąć do tyłu i złamać drzewce. To był stanowczo jeszcze gorszy pomysł. Stąd moje gorzkie przemyślenia o fałszywych bohaterach i bajaniach nie mających nic wspólnego z rzeczywistością. Leżałem na boku, od czasu do czasu wykrztuszając nową porcję czerwieni. Wyglądało na to, że dokonam żywota, przekłuty na wylot patykiem, niczym porcja mięsa przeznaczona do upieczenia. Nie miałem nawet siły, by płakać, choć może powinienem – nad sobą, Pożeraczem Chmur, którego miałem już za martwego, nad Liska i naszymi rodzicami.