Выбрать главу

„Jakie skarby?” – zdziwił się Pożeracz Chmur. „Smocze skarby. To jest smocza wyspa, tak? Szukają smoczego skarbca, mogę się o to założyć.”

„Powariowali” – stwierdził Pożeracz Chmur z niesmakiem. – „A myślałem, że mamy tu tylko jednego szaleńca. Ryzykowali spotkanie z nami, smokami, dla garści jakichś blaszek?”

Wzruszyłem ramionami i zaraz tego pożałowałem, bo znów zabolało.

„Nie bądź taki zarozumiały. Dużo tu widziałeś tych straszliwych smoków? A ciebie, bohaterze, zabili na samym początku.”

Posmutniał i zaczął lizać łapy. Zastanawiał się chwilę, a potem ożywił.

„Nic nie znajdą, to pewne. Za dwa dni odpłyną.”

Obawiałem się, że nie będzie to takie proste.

„Zaczęli od ruin, ale jeśli są uparci, przeryją całą wyspę. A przy okazji wytłuką wszystko, co tu żyje. Wiem, co potrafią tacy ludzie.”

Pożeracz Chmur spojrzał bezradnie. Polizał Liskę, która próbowała wspiąć się na jego łapę i ześlizgiwała się raz za razem.

„To co zrobimy?”

„Musimy stąd zniknąć.”

Postanowiliśmy przenieść się na wyspę Pazura. Szaleniec wydał nam się mniej groźny niż gromada bandytów uzbrojonych w kusze. Co prawda, istniała możliwość, że piraci trafią i tam, lecz ta przeprowadzka dawała nam przynajmniej trochę czasu. Czekaliśmy na zmierzch, gdy słońce szybko, jak to na południu, schowa się za horyzontem, a ciemność zapewni nam bezpieczeństwo. Gdy wreszcie zapadł zmrok, zaczęły się nowe kłopoty. Pożeracz Chmur doskonale zdawał sobie sprawę, że nie zdołam utrzymać się na jego karku bez zabezpieczenia. Odsuwał jednak od siebie tę myśl jak najdalej. Proponował w zamian rozmaite nierealne pomysły. Miałbym trzymać się jego sierści lub podróżować w smoczym pysku. Mrówki przebiegły mi po plecach na samą myśl o tym. Wystarczyła chwila spędzona w paszczy Łagodnej, bym pokaleczył się (na szczęście nieznacznie) o spiczaste zęby. Poza tym, co z Liska? Pożeracz Chmur nie utrzymałby w zębach nas obojga jednocześnie.

Marnowaliśmy czas. Czułem się coraz gorzej. Nastroszony Pożeracz Chmur wykłócał się i szczerzył zęby. Wreszcie uciąłem te jałowe przepychanki.

„Albo przepłyniesz na tamtą wyspę z nami obojgiem na grzbiecie, albo przelecisz, ale tylko z Liska. Beze mnie! To jasne, ośli łbie?”

Położyłem się i zamknąłem oczy, na znak, że uważam sprawę za zakończoną ze swej strony. Teraz Pożeracz Chmur miał podjąć męską decyzję.

Długo ze sobą walczył. Zdążyłem prawie zasnąć, gdy znów nawiązał kontakt. Był przerażony, a jednocześnie czuł się jak bohater. W tej chwili jestem w stanie bardziej docenić jego poświęcenie. Wtedy odczułem tylko ulgę.

„Właź na mnie, ty oprawco” – przekazał smok. – „Dasz sobie radę? Podam ci Liskę. Uważaj na nią.”

Rozpłaszczony na ziemi Pożeracz Chmur nie był dla mnie zbyt wysokim wierzchowcem. Trzymałem się go głównie kolanami, obie ręce mając zajęte smoczym szczenięciem. Pożeracz Chmur wstał ostrożnie, wysunął się z ukrycia, penetrując jednocześnie wzrokiem otoczenie. Wiedziałem, że to, co dla mnie było niemal całkowitą ciemnością, dla jego oczu to zaledwie szarówka.

„Nikogo nie ma. Kamyk, żebyś wyłysiał… nienawidzę wody… Wyzdrowiej tylko, a zobaczysz, jak cię stłukę…!”

Pokiwałem tylko głową.

„Dobrze, dobrze. Tylko wejdź do morza, błagam.”

Cofnął się jak oparzony, gdy fala obmyła mu łapy.

Prosiłem go, groziłem i przeklinałem na przemian. Czułem jego mięśnie napięte pod skórą, twarde jak drewno.

„Pożeracz Chmur! Zaraza i śmierć! Niech cię otchłań pochłonie! To nie boli! Zmuś się!”

Wszedł wreszcie do wody, na łapach sztywnych niczym słupy. Zanurzał się coraz głębiej. Woda podmyła mu brzuch…

„Nie umiem pływać!…” – to był ostatni wybuch paniki. Zdzieliłem go z całej siły piętami, jak narowistego konia. O mało co, a spadłbym.

„Rozpostrzyj skrzydła i ruszaj łapami. To łatwe.”

Był na tyle przytomny, że zrobił tak, jak kazałem. Jego skrzydła rozłożyły się na wodzie, utrzymując nas na powierzchni jak tratwa. Chwaliłem Pożeracza Chmur i podtrzymywałem na duchu. Byle tylko nie zawrócił do brzegu lub nie próbował wzbić się w powietrze.

„Świetnie ci idzie. Bardzo dobrze. Tylko tak dalej. To naprawdę proste.”

Pod koniec powtarzałem to całkiem mechanicznie. Wyspa Pazura rosła w oczach. Mały księżyc wtaczał się na niebo, świecąc nieśmiało blado zielonkawym światłem. Pożeracz Chmur przyspieszył. Niebawem za swym młodszym bratem miał pojawić się złoty gigant, a wtedy bylibyśmy widoczni jak na scenie. Zdążył wysunąć jasne czoło znad krawędzi horyzontu, gdy Pożeracz Chmur dotknął łapami dna. Dotarliśmy.

Zsunąłem się po skrzydle na ziemię. Postawiłem Liskę na piasku, który zachował jeszcze resztki ciepła dnia. Pożeracz Chmur otrząsnął się ze słonej wody, a potem stał, zwiesiwszy nisko łeb – zmęczony i nieszczęśliwy. Zrobiłem wtedy coś, co jeszcze mi się nie zdarzyło: objąłem jego wielką głowę i ucałowałem, zanurzając twarz w miękkiej sierści. Zastrzygł uszami, zdziwiony.

„Zdaje się, że jesteś zadowolony” – przekazał.

„Jestem z ciebie dumny” – oświadczyłem gorąco.

„A czy jesteś pewien, że to pływanie było potrzebne?” -*• spytał, jeszcze nie do końca pocieszony.

„Absolutnie. Zleciałbym z ciebie już w momencie startu.”

Nie odważyliśmy się zapuścić w głąb Wyspy Pazura. Ryzyko spotkania z Szaleńcem nie uśmiechało nam się, zwłaszcza teraz. Byliśmy smętną gromadką: zszargany, zmęczony niedorosły smok, ranny chłopak, ledwo trzymający się na nogach i przestraszone dziecko. Poszliśmy spać pod nisko zwisające gałęzie, mając nadzieję, że tej nocy już nic się nie wydarzy.

***

Obudziłem się o świcie, jako pierwszy. Bolała mnie głowa, świat pływał przed oczami i straszliwie chciało mi się pić. Pożeracz Chmur spał jak zabity. Między jego łapami leżała Liska, jak w kołysce. Na grzbiecie, z łapkami w górze, rozkoszna niczym zabawka uszyta z wiewiórczych skórek. Wstałem ostrożnie, by nie obudzić tych dwojga. Marzyłem o wodzie. Czystej, zimnej, takiej prosto ze źródła. Napić się, aż do utraty tchu! Zmyć z siebie zaschniętą krew i piasek. Morskie fale kusiły tylko przez chwilę. Pomyślałem o cienkiej warstewce soli, jaką zostawia na skórze taka kąpiel i wszedłem do wnętrza wyspy. Noc pozawieszała na roślinach krople rosy, które nie zdążyły jeszcze zniknąć. Oblizywałem z liści te drobiny wilgoci. Dawało to tylko chwilową ulgę. Czułem się jak wyschnięta kość na pustyni.

Nie, nie znalazłem wtedy źródła, choć bardzo tego chciałem. Trafiłem na coś zupełnie innego. Szedłem prosto kierując się w stronę serca wyspy, z zamiarem powrotu tą samą drogą, gdy uznam, że oddaliłem się zbyt daleko. Wtem Z1eleń skończyła się jak ucięta nożem. Wyszedłem na otwartą przestrzeń. Przede mną znajdowały się opuszczone zabudowania, a właściwie nędzne ich pozostałości. Nie zachował się żaden dach. Ściany były zwietrzałe i pokruszone. Na niektórych zachowały się resztki płaskorzeźb. Oglądałem fragmenty kół wozu czy może wojennego rydwanu uniesione kopyta, które nie niosły już rumaka. Stopy obute w sandały, nad którymi tkwiły sztywne ramy długiej szaty i dłoń zawieszona na płaszczyźnie ściany jak dziwny motyl. Szedłem, zaintrygowany, między tymi pamiątkami z przeszłości. Zatrzymałem się przed zwalonym portalem. Kiedyś jego zwieńczenie podtrzymywały dwie postacie ludzkie. Z jednej pozostały tylko nogi. Druga – pokruszona i wymyta przez tysiące deszczów – wciąż była rozpoznawalna. Wyobrażała mężczyznę naturalnej wielkości. Miał na sobie kusy, jakby złożony z wielu części strój, sięgający do kolan. Przypominał zbroję. Jedna z dłoni wojownika leżała na piersiach. Palec wskazujący dotykał kciuka, tworząc kółko, a włosy miał zaczesane do tyłu. Może kiedyś były zaplecione w wiele warkoczy. Teraz me dawało się tego rozpoznać z całą pewnością. Od głowy rozchodziła się specyficzna aureola w kształcie promieni liści czy też piór. Lecz najbardziej w tej rzeźbie uderzył mnie wygląd twarzy. Dawno już straciła nos, a zacięte w stanowczym grymasie usta, uparty podbródek i śmiałe brwi wygładził czas, lecz oczy wciąż były wyraźne – wąskie i lekko skośne. Prawie identyczne z tymi jakie setki razy widziałem w lustrze.