Pożeracz Chmur spojrzał zezem, drwiąco. Zmienić ciało to nie takie proste jak włożenie innego ubrania Nawet jeśli przyjdzie mu to do głowy, nie wytrzyma dwóch transformacji w krótkim czasie. Pamiętaj, że on ma już sześćset lat. To daje nam dużo czasu. Co najmniej do jutra.
Więc byliśmy bezpieczni. Nic nam me zagrażało, przynamniej na razie. Z niemrawym zdziwieniem zauważyłem, jak kontakt z Pożeraczem Chmur zaczyna się rozmywać. Głowę miałem coraz cięższą, jakby wypełnioną mokrymi wiórami. Niczym przez grubą poduchę dotarł do mnie przekaz od Pożeracza Chmur:
„Kamyk? Co się z tobą dzieje?.
I nagle ziemia stanęła dęba, uderzając mnie w skroń. Cały świat wypełniły ogromne, zbrązowiałe liście, gigantyczne źdźbła traw i wielkie owady wędrujące w różne strony Czerwone mrówki biegały, machając czułkami. Przenosiły ciężary o wiele większe niż one same. Dwa masywne błyszczące żuki walczyły między sobą. Każdy próbował przewrócić na grzbiet przeciwnika. Bezskutecznie. Zielona, włochata gąsienica wspinała się po patyczku w górę co chwila unosząc przód ciała, jakby węsząc.
Zamrugałem mocno. Wszystko wróciło do normalnych rozmiarów. Ulotnił się ciężar spod czaszki. Uniosłem się na łokciu, a nawet klepnąłem Pożeracza Chmur w nos.
„Przestań mnie lizać! Okropność, cały będę się lepił.”
Dmuchnął gwałtownie.
„Mógłbyś mnie nie straszyć! Tyle czasu minęło, że już powinieneś się zregenerować.”
Skrzywiłem się. Byłem okropnie rozdrażniony.
„Nie jestem smokiem, tłumoku. Tyle chyba rozumiesz?”
Pożeracz Chmur obraził się, ale tylko na chwilę. Przeważyła troska.
„Źle wyglądasz. Zbladłeś, masz plamy pod oczami.”
„Chciałbym być w domu” – pomyślałem tęsknie. Uroki Smoczych Wysp spowszedniały. Dom pozostawiony daleko na północy, zdawał się najpiękniejszym i najbezpieczniejszym miejscem na ziemi. Zatęskniłem jak nigdy dotąd za ojcem, własnym kątem i książkami, a nawet za nudnymi obowiązkami w gospodarstwie.
„Ja też chciałbym wrócić do domu” – przekazał Pożeracz Chmur, a ja ze zdumieniem stwierdziłem, że nie ma na myśli Wyspy Szaleńca, tylko właśnie skromną siedzibę Płowego w Żmijowych Pagórkach.
Liska przebudziła się i wylazła spod liścia. Na przemian ziewała, kichała i tarła nos łapką. Pocieszny dzieciak. W tym wieku niewielkie ma się kłopoty, akurat na własną miarę.
Ograbienie skarbca Szaleńca było dopiero połową całego przedsięwzięcia. Oczywiście nie mogliśmy otwarcie układać się z piratami. Pozostawało podrzucić im klejnoty i oczekiwać, że nasyceni, sami odejdą. Przekonani, że osiągnęli to, czego chcieli.
Opakowałem złoto w szerokie, mocne liście. Owinąłem całość włóknem, tak, by Pożeracz Chmur niczego nie zgubił, nie rozsypał, lub przypadkiem znów nie połknął. Tym razem miał wyruszyć samotnie. Za moją radą wytarzał się w najbrudniejszym miejscu, jakie mógł znaleźć w okolicy. Jego sierść wyglądała tak, jakby nigdy nie był biały.
„Do końca życia się nie doczyszczę” – stwierdził ze smutkiem.
„Lepiej być brudnym niż martwym” – pocieszyłem go. – „W nocy byłoby cię widać jak latarnię. Tak jest dużo lepiej.”
Zmrok zapadł, jak zwykle, niespodzianie. Sylwetka Pożeracza Chmur zmieniła się w ciemnopopielaty cień, prawie nie odróżniający się od tła. Ostrożnie ujął w zęby pakunek. Wyszedł na otwartą przestrzeń plaży, wziął rozbieg i wzbił się w powietrze. Zostaliśmy z Liska sami. Siedzieliśmy obok siebie na piasku. Oczy małej odbijały światło gwiazd, lśniąc w ciemnościach jak dwa wielkie rubiny.
Niebawem sięgnął ku mnie Pożeracz Chmur. Nie wiedziałem, że potrafi zrobić to aż na tak dużą odległość. Pełny kontakt dawał trudne do zniesienia uczucie przebywania w dwóch ciałach jednocześnie. Walczyłem z zawrotami głowy i podchodzącym do gardła żołądkiem. Wbijałem palce w piasek – sypki, szorstki, przemieszany z okruchami muszli, a równocześnie czułem dotyk zwiędłych liści i wilgotnej ziemi. Wdychałem duszny zapach roślin, słuchałem dźwięków lasu i ludzkich głosów.
„Pomóż mi” – poprosił Pożeracz Chmur. – „Lepiej znasz się na ludziach.” Młody smok znajdował się tuż przy ruinach, a raczej obok tego, co z nich zostało. Patrzyłem smoczymi oczami i widziałem, jak ogromne spustoszenia poczynili najeźdźcy.
Pośrodku płonęły dwa ogniska. Część ludzi szykowała się w ich świetle do snu, część marudziła jeszcze, rozmawiając cicho. Kilku piratów grało w kości. Słychać było ich grzechot, gdy potrząsano kubkiem. Ktoś zagrał kawałek piskliwej melodii, lecz inni zakrzyczeli gniewnie flecistę i musiał przerwać. Zmęczeni ciężką pracą ludzie chcieli przede wszystkim spać. Kilku chodziło wokół obozu z mieczami w dłoniach, trzymając wartę.
Kierowałem Pożeraczem Chmur, a on bez sprzeciwów wykonywał polecenia. Przemykał się między zaroślami i pniami drzew cicho, pewnie, zaledwie lekko szeleszcząc. Raz przeszedł obok niego wartownik, nie przypuszczając nawet, że prawie otarł się o smoka.
„Przymykaj oczy. Pamiętaj, że świecą w ciemnościach” – ostrzegałem. Obserwowaliśmy warty, penetrowaliśmy teren. Obeszliśmy wokoło niemal całe ruiny, gdy wreszcie znaleźliśmy to, o co nam chodziło. Jeden z ostatnich zakątków, nie ruszonych jeszcze przez poszukiwaczy skarbów. Pożeracz Chmur zaczajony za hałdą gruzu, nastawiał uszy, oczekując grzechotu kości do gry. Wówczas wyrywał kolejny kamień, powiększając dziurę, w której mieliśmy zamiar ukryć skarb.
„Skaleczyłem się. Połamię zęby” – warczał w myślach, zły. Miał ochotę zacisnąć kły na czymś innym niż kamień, na piracie.
Byłem coraz bardziej znużony. Marzyłem, by Pożeracz Chmur wypuścił mnie już ze swego wnętrza i pozwolił odpocząć. Nie rozróżniałem już, czy było to moje, czy jego zmęczenie. Bolała mnie/nas głowa od ciągłego napięcia. Pożeracz Chmur rozerwał opakowanie z liści i napełnił wyrwę złotem. Następnie zaczął układać na powrót kamienie, starając się zostawić jak najmniej śladów. Trwało to w nieskończoność. Wreszcie wszystko było gotowe. Pożeracz Chmur zebrał pogniecione liście i wycofał się, nadal delikatny niczym lekki powiew wiatru. To było wręcz niesamowite przy jego rozmiarach. Byłem pełen podziwu.
Pożeracz Chmur obejrzał się jeszcze na oświetloną przestrzeń, próbując oszacować liczbę piratów.
„Niezły podarunek im zostawiamy” – pomyślał.
„Zasługują na to. W tej dziurze leży majątek, ale jeśli go podzielą, niewiele wypadnie na jednego” – wyjaśniłem. – „Zobaczysz, że padnie parę trupów. Chodź już, nie mamy tu nic do roboty.”
„Wracam.”
Raptem znów byłem sam. I bardzo, bardzo wyczerpany. Złożyłem skołataną głowę wprost na piasku. Oczy same mi się zamykały. Błyszczące jak czerwone świetliki, ślepka Liski krążyły wokół, i mnożyły się w dziesiątki…
Tak skończyły się dla mnie wydarzenia na Wyspie Szaleńca. Wirujący bączek wykonał ostatni obrót i znieruchomiał. Nie wiedziałem, że piraci zachowali się dokładnie tak, jak przewidywałem. Odpłynęli, pozostawiając po sobie nieład, wypalone kręgi ognisk, kilka świeżych grobów oraz jednego trupa zakopanego po szyję w piachu na granicy przyboju. Miał okropną śmierć – topił się stopniowo podczas przypływu.
Wszystkie moje rzeczy ze starego zakątka przepadły lub zostały zniszczone. Nie ocalała ani jedna stronica spisywanych z takim trudem obserwacji i wniosków. Ale to też do mnie nie dotarło. Żyłem w dziwnym, zamglonym świecie, pełnym koszmarów. Znów walczyłem z syrenami, tonąłem w ciemnych głębinach. Nawiedzali mnie płonący ludzie. Szaleniec wpatrywał się we mnie czerwonymi jak krew oczami, pakując do ust klejnoty i pożerając je chciwie. Nie jestem pewien, czy był to tylko majak, wywołany gorączką, czy rzeczywiście stanąłem u progu Bramy Istnień. Niewyraźnie pamiętam kobiecą postać spowitą w powiewne szaty, unoszącą się w przestrzeni, jakby pozbawioną stóp. W jednej ręce trzymała długą strzałę, w drugiej – zegar wodny. Widziałem ją wielokrotnie. Zawsze patrzyła na mnie z powagą i powoli wylewała wodę z czasomierza, aż do ostatniej kropli.