Zrozpaczony Pożeracz Chmur, który próbował wyłowić coś sensownego z tych majaczeń, cokolwiek, co oznaczałoby choć cień poprawy, nie miał pojęcia, że spotykam się z Panią Strzał, wyobrażeniem samej śmierci.
Pożeracz Chmur transformował w człowieka, by lepiej się mną opiekować, lecz nie wiedział, jak ani czym mnie ratować. Nie pisałbym tego teraz, gdyby nie powrócili Pazur i Łagodna.
Wysłuchawszy nieco chaotycznej opowieści syna, Łagodna wpadła w szał. W ciągu dwóch minut przekonała męża, że nie jest nawet w połowie tak zmęczony, jak mu się zdaje; i że natychmiast ma sprowadzić pomoc. Nieważne skąd, byleby to był człowiek znający się na ranach. Po czym ruszyła do legowiska Szaleńca. Obrzuciła go słowami jak gradem kamieni, wyjaśniając co myśli o staruchach, pozostawiających dzieci bez pomocy, w obliczu niebezpieczeństwa.
Wszystko w jednej chwili zaczęło wracać do normy.
Pierwszą rzeczą, jaką ujrzałem po odzyskaniu przytomności, były zielone pióropusze na szczytach drzew, które omiatały błękitną połać nieba niby wielkie pędzle. Nie myślałem o niczym konkretnym. Myśli pełzały ospale, dążąc od jednego wrażenia do drugiego. Jasno. Ciepło. Wygodnie. Nic mnie nie boli.
Obróciłem powoli głowę i mój wzrok padł na postać obcego mężczyzny odwróconego tyłem. Człowiek ten miał szerokie ramiona i plecy umięśnione jak zapaśnik. Skórę spaloną słońcem na kolor wypieczonego chleba. Niesforne czarne loki owiązał kolorową przepaską.
Zalała mnie mdląca fala przerażenia. Obcy… Pirat! Wróg!
Jakby czując, że na niego patrzę, odwrócił się. Pochylił się, spojrzał mi w oczy i pomachał ręką przed twarzą. Na jego piersi, przykuwając od razu spojrzenie, widniał czarny krążek ze znakiem: „Usta” pośrodku. I właściwie już niepotrzebnie przekazał mi w chwilę później, uśmiechając się przyjaźnie:
„Jestem Słony, Mówca. Miło, że wróciłeś.”
Nie, to wcale nie cud, ani zdumiewający przypadek. Po prostu Słony jest jedynym magiem, a właściwie nawet jedynym człowiekiem prócz mnie na całym Smoczym Archipelagu. Żył i prowadził badania na Jaszczurze, o czym wiedzą chyba wszystkie smoki na wyspach. Plotkarski naród.
W owej chwili, gdy stawiam te znaki, Słony rozmawia na plaży ze swym przyjacielem i partnerem, popielatym smokiem ze śmiesznymi kosmykami futra na uszach. Nosi on dość dziwne jak na smoka imię – Nurek. Oczywiście chodzi o nurkowanie w powietrzu, nie w wodzie.
Liska znów bawi się moimi nogami, zwisającymi z brzegu hamaka. Jak za starych, dobrych czasów. Dobrze, że nauczyła się chować pazury. Wiesza się całym ciężarem na mej stopie, a ja kołyszę ją lekko.
Przed chwilą był tu Pazur. Podniósł Liskę i włożył mi ją do hamaka. Coś niebywałego. Jeszcze trochę, a może zacznie ze mną rozmawiać. Nawet to, że Pożeracz Chmur nadal biega w postaci chłopca, jakoś przełknął.
Poczciwy Pożeracz Chmur przepisał cały mój notatnik, tak jak go zapamiętał. Ze wszystkimi szczegółami. Nie opuścił nawet tej krechy, którą zrobiłem z winy Liski. Nie miał papieru, więc użył wysuszonych liści. Mają trochę nierówną powierzchnię i czasami trudno odczytać jakiś symbol. Nieważne. Zachowam całość jako piękną pamiątkę przyjaźni.
Bogowie wszelkich narodów, miejcie mnie w opiece! Idzie Słony i niesie w kubku to obrzydliwe lekarstwo. Ratunku, to jest takie ohydne. Muszę przerwać, niestety. Stoi nade mną i wie, że piszę tylko po to, by odwlec nieprzyjemność. A ja wiem, że on wie, że ja wiem.
Jaszczur
Rozpoczynam pisanie w nowym miejscu. Nie mam na myśli jedynie miejsca na stronicy pamiętnika, lecz także otoczenie, w jakim się znajduję.
Gdy tylko wydobrzałem na tyle po infekcji płuc, by znieść bez szkody powietrzną podróż, przenieśliśmy się wszyscy w znacznie dogodniejsze okolice. Bardzo odległe od Wyspy Szaleńca, bo położone aż na Jaszczurze, wyspie, gdzie Słony pozostawił dom, Łagodna i Pazur wspomnienia szczęśliwych dni, a Pożeracz Chmur dawne zakątki i uroki dzieciństwa.
Lot w stadzie (jedynie takie określenie przychodzi mi na myśl) różni się od podróży tylko we dwójkę. Jest wtedy znacznie weselej.
Prowadził Nurek, niosący na grzbiecie Mówcę Słonego. Tuż za nim leciała Łagodna, co chwilę sprawdzając troskliwie zawieszony na szyi koszyk, w którym podróżowała Liska. Ciekawy maluch co rusz wysuwał nos spod wieka, oglądając świat z góry i Łagodna miała mnóstwo kłopotu, by ustrzec małą przed wypadnięciem do oceanu. Po prawej na skos za Łagodną trzymaliśmy się my, to znaczy Pożeracz Chmur ze mną na grzbiecie. A właściwie powinniśmy się trzymać, gdyż tak naprawdę Pożeracz Chmur szalał, to unosząc się zbyt wysoko, to znów opuszczając nisko nad zielone fale. Pazur, który zamykał ten miniaturowy korowód, parę razy przywoływał syna do porządku, lecz bezskutecznie. Wreszcie dał spokój, a Pożeracz Chmur zwierzył się, że i Pazur naprawdę cieszy się z powrotu na Jaszczur, tylko nie daje po sobie tego poznać.
Tak więc wszyscy byli zadowoleni i w dobrych humorach. Między poszczególnymi członkami tej maleńkiej powietrznej karawany rozwinęła się siatka wzajemnych połączeń mentalnych. Uczestniczyłem w tym również, choć w sposób bierny, i miałem okazję obserwować rozmowy Słonego z Nurkiem, żarciki wymieniane między Łagodną a synem, historyjki opowiadane Lisce.
A gdy już pojawiło się przed nami wielkie zielone cielsko wyspy, znów nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że to naprawdę ogromny gad wylegujący się na płyciźnie. Nadlecieliśmy od strony półwyspu wcinającego się niby ogon wąskim pasem w ocean. Półkolista zatoka tworzyła jakby zgięcie łapy, wzniesienia pośrodku wyspy – grzbiet. Nad stożkiem wulkanu jak zwykle unosiły się białe obłoki pary niczym oddech potwora.
Wyspa Szaleńca wydawała się maleńka przy rozmiarach Jaszczura. Bujna roślinność, która wyrosła na wulkanicznej glebie, pokrywała wyspę jak gęste futro. Ileż ciekawych miejsc, niezwykłych roślin i zwierząt kryje się w tej zieleni.
Wylądowaliśmy w miejscu najbardziej odpowiadającym smokom – na rozległej piaszczystej plaży w zatoce. Ledwo zdążyliśmy rozpakować Liskę, zrzucić niewygodne ubrania przeznaczone do lotów (moje tym cięższe, że wykonane z pospiesznie wyprawionej skóry), a na plaży zaroiło się. Bliżej nie określona liczba straszliwie ruchliwych dzieci opadła Słonego. Wieszały mu się na ramionach, obejmowały za szyję. Omal go nie przewróciły. Biegały pomiędzy smoczymi łapami, ciągnęły Nurka za futro i w ogóle robiły mnóstwo zamieszania.
Słony wspominał, że ma rodzinę, ale czyżby to wszystko były jego dzieci? Usiłowałem wodzić za nimi wzrokiem i policzyć. Nierealne – były szybkie jak iskry. Dzisiaj wiem, że było ich zaledwie pięcioro, w wieku od czterech do siedmiu lat. I rzeczywiście wszystkie są przychówkiem maga. Żywe i pełne energii noszą imiona zgodne ze swą naturą. Najstarszy jest Żywe Srebro, o rok młodszy Błyskawica, następnie Tygrysek i bliźnięta: Blask wraz ze Słoneczną.
Jeszcze nie ochłonęłem po tym napadzie, gdy nadeszła żona Słonego. Żona!
Magowie miewają dzieci. Oczywiście. I to chyba nawet częściej, niż zdaje się niewiniątkom. Lecz żony i pełne rodziny są naprawdę rzadkością. Jaka kobieta chciałaby związać się na całe życie z Obserwatorem, który znałby jej najskrytsze myśli, lub Iskrą podpalającym sprzęty w chwili gniewu?