Kobieta dzielnie trwająca u boku Słonego ma na imię Księżycowy Kwiat. To imię wiernie oddaje cały jej wdzięk. Szła ku nam po sypkim piasku nadmorskim jakby płynęła. Lecz, zamiast podziwiać jej zgrabną postać, nie wiedziałem, gdzie podziać oczy. Nie miała na sobie niczego, prócz kawałka powiewnej tkaniny, zawiązanego wokół bioder, oraz lśniącego naszyjnika ze szklanych kulek. Objęła męża, witając go czule po długiej rozłące, a on bez żadnego skrępowania całował ją w szyję. Absolutnie nie przejmowali się obecnością obcych.
Zapoznanie moje z Księżycowym Kwiatem wypadło nader niezręcznie. Wyciągnąłem rękę do powitania w sposób stosowny, gdy widzi się kogoś po raz pierwszy, jednocześnie usiłując omijać wzrokiem obnażony biust kobiecy. Byłem straszliwie zmieszany i czułem, że się rumienię jak dziewczyna. Księżycowy Kwiat natomiast chwyciła mnie za przegub, całkiem jakbyśmy byli zażyłymi przyjaciółmi. Poklepała mnie poufale po ramieniu i złapała za brodę, zmuszając do spojrzenia jej prosto w oczy. Uśmiechnęła się, przekręcając głowę niczym ciekawy ptak. Jej wargi poruszyły się.
„Ona mówi: Jaki miły, skromny chłopiec” – podsunął mi Słony. Widziałem, że dusi się od tłumionego śmiechu.
Smocza rodzina łatwo znalazła dla siebie miejsce na wyspie. Wciąż przecież pamiętano tutaj Pazura, Łagodną i małego Pożeracza Chmur. Przyjęto ich życzliwie i ze zrozumieniem. A mała Liska od razu zawojowała paru starych kawalerów, którzy prawie bez namysłu zgodzili się wykroić coś ze swych terenów łowieckich na potrzeby nowo przybyłych. Pożeracz Chmur witał się i zaznajamiał na nowo z opuszczonymi przed laty towarzyszami zabaw, którzy wyrośli bardzo przez ten czas. Spoważnieli, a co starsi, ku oszołomieniu młodego smoka, szykowali się do założenia własnych rodzin.
„Drapacz! Skrzydlaty Śpiewak! Nawet Gruby!” – żalił się biedak, gdy spotkaliśmy się znowu, następnego dnia po przybyciu na Jaszczur. – „Pamiętam ich jako szczenięta! Strasznie się zmienili. Są… są…” – plątał się, nieszczęśliwy i rozgoryczony, nie mogąc znaleźć odpowiedniego określenia na swe rozczarowanie. Wreszcie dokończył, jakby to była obelga:
„Są dorośli!”
Nie tylko on musiał stawić czoło nowościom. Dla Słonego całkiem naturalne było, że zamieszkam w jego domu. Nawet nie pomyślał, że mogłoby być inaczej. Tymczasem męczyłem się w nowym otoczeniu. Pięcioro dzieci w smarkatym wieku obdarzonych zadziwiającą zdolnością znajdowania się w paru miejscach jednocześnie może przyprawić o długotrwały ból głowy. Ich rodzicom nie przeszkadzało to w najmniejszym stopniu, ja jednak myślałem, że nigdy nie przyzwyczaję się do nagłych ruchów łowionych kątem oka ani do ciągłego drgania podłogi od bezustannego biegania małych stóp.
Księżycowy Kwiat udrapowała swój lekki strój na ramionach i tym samym skończyły się dla mnie męki zażenowania. Choć teraz za to odsłaniała nogi znacznie bardziej, niż było to przyjęte wśród kobiet na kontynencie.
Określić siedzibę Słonego jako dom, to może trochę za dużo. Były to po prostu pale wbite w grunt, przykryte strzechą z liści. Podłogę ułożono na konstrukcji z drągów w pewnej odległości od ziemi, by zabezpieczyć się przed wizytami rozmaitych nieprzyjemnych zwierzątek. Uginała się lekko pod ludzkim ciężarem i miałem przykre wrażenie, jakbym chodził po niepewnym podłożu zarośniętego torfowiska. Ściany w tym dziwnym domostwie nie istniały wcale. Zastępowały je uplecione z pręcików i włókien zasłony, które opuszczano lub zwijano w zależności od potrzeb. Mieszkańcy żyli, może nie pod gołym niebem, ale śmiało mogę napisać: „na wolnym powietrzu”. Sprzęty były równie skromne. Spało się w hamakach i na twardych matach. Jedyny stół służył Słonemu za miejsce pracy i zawalony był bez reszty stosami papierów, zwojami pergaminu, mapami, próbkami roślin i woskowymi tabliczkami do notatek. I tylko to miejsce wyglądało dla mnie swojsko. Księżycowy Kwiat przyrządzała jedzenie, klęcząc na macie. Myślałem o niej z coraz większym szacunkiem, zaprawionym jednak pewną dozą niedowierzania. Dziesięć na dziesięć panien ze Żmijowych Pagórków zaprotestowałoby z oburzeniem, gdyby ktokolwiek zaproponował im takie warunki do gospodarowania i jeszcze tego samego dnia wróciłyby do matek. Byłem tego pewien jak swego imienia. Tymczasem Księżycowy Kwiat zdawała się zupełnie o to nie dbać. Ze spokojem usuwała poza krawędź domu ciekawskie jaszczurki o chwytnych łapkach lub kosmate wielkie pająki. Znajdowała miejsce dla kolejnych okazów przyrodniczych gromadzonych przez męża oraz najdziwniejszych skarbów znoszonych przez dzieci. I tak samo spokojnie przyjęła pod swój dach mnie – niespodziewanego i wciąż nie do końca ozdrowiałego gościa na czas nieokreślony. Podejrzewam, że od początku (może i niezamierzenie) traktowała mnie jak jeszcze jeden wybryk męża maga. Tyle, że nie próbowała położyć mnie na półce lub umieścić w jednym z kufrów, gdzie Słony przechowuje z wielkim staraniem książki, precyzyjne narzędzia i zestawy szkieł powiększających.
Choć czułem się z początku obco, stwierdziłem, że przecież do wszystkiego można przywyknąć. Słony jest przyjazny i szczery. Jego żona najwyraźniej nie miała nic przeciwko mojej obecności na swym terytorium (zaczynam chyba myśleć po smoczemu), a dzieci wydawały się miłe i dobrze wychowane, choć ponadprzeciętnie żywe. Miałem tu wszelkie szansę, by spokojnie wrócić do pełnego zdrowia, odtworzyć zniszczoną kolekcję roślin i owadów, z których ocalał jedynie ów piękny czarno-niebieski motyl, a także wiele się nauczyć. Tak myślałem aż do chwili, kiedy na scenę wkroczyła Jagoda.
Zjawiła się dla mnie dość niespodziewanie. Do tej pory mam cień żalu do Słonego, że mnie nie uprzedził w żaden
sposób. Kto wie, jak potoczyłyby się wydarzenia, gdybym wiedział cokolwiek o Jagodzie. Chociażby o jej istnieniu.
Było to drugiego dnia po przybyciu na Jaszczur. Pożeracz Chmur zdążył złożyć mi wizytę, wyżalić się a potem wrócić do rodziny. Słońce przebyło większą część swej drogi po niebie. Niebawem miało zmierzchać. Siedziałem na skraju podestu, obierałem jarzyny, chcąc być pożytecznym choćby w ten sposób. Jednocześnie podczytywałem po kawałku zapiski Słonego dotyczące budowy smoczych skrzydeł. Rozpiętość w zależności od wieku i płci, wytrzymałość błony, konstrukcja stawów. Wszystko okraszone przejrzystymi rysunkami oraz wykresami. Słony włożył w to naprawdę wiele pracy.
Akurat próbowałem odwinąć następny fragment zwoju, równocześnie trzymając w ręku nożyk i do połowy oskrobaną rzepę. Byłem tak zaczytany, że niezbyt do mnie docierało, iż zabieram się do tego całkiem nieodpowiednio. Wyraźnie brakowało mi trzeciej ręki. I wtedy pojawiła się. Jak na życzenie. Niewielka, bardzo jasna dłoń odebrała mi zwój. Wciąż błądząc umysłem w jakichś odległych rejonach, podniosłem wzrok… i upuściłem nóż z wrażenia. Patrzyłem na demona! Osadzone w drobnej twarzy oczy wydawały się ogromne. Niesamowita barwa jasnego różu z czerwonymi pasmami nadawała im wygląd świeżych ran. Białe brwi i rzęsy na tle białej skóry prawie nie istniały. Tak samo białe były potargane warkocze opadające po obu stronach tej niesamowitej fizjonomii.
Dziewczyna zmierzyła mnie niechętnym spojrzeniem, jej wargi zacisnęły się w wąską kreskę. Odwróciła się gwałtownie i odeszła. Zamaszystymi ruchami rzucała kolejno na maty pracę Słonego, wyplatany ze słomki kapelusz i torbę zerwaną z ramienia. Po drodze zgarnęła ręcznik, miseczkę z mydłem i zniknęła w przybudówce, gdzie wydzielone było miejsce do mycia.