„Wyjaśnij mi tylko jedną rzecz. Dlaczego, do czarnej zarazy, całowałeś to jajko??”
Popatrzyłem na niego z osłupieniem, a potem wybuchnąłem wariackim śmiechem. Przez długą chwilę nie byłem w stanie objaśnić mu niczego. Czekał jednak cierpliwie.
„Zapomniałeś, że nie słyszę? Wargi są wrażliwsze niż palce. Można ustami wyczuć gorączkę, można poczuć lekkie drgania. On się tam ruszał, ten mały. Czułem go. Biło mu serce.”
Na samo wspomnienie tamtej chwili ogarnęło mnie uczucie nie do opisania, podobne do tego, co przeżywałem, pierwszy raz dosiadając Pożeracza Chmur. Słony patrzył na mnie i widziałem, jak jego twarz rozjaśnia się w uśmiechu. Miłym i całkowicie szczerym. Nie, Słony nie potrafił długo zachowywać urazy. Teraz po prostu cieszył się tym, że ja się cieszyłem.
Przed domem zastaliśmy Pożeracza Chmur. Ku naszemu zaskoczeniu, pojawił się w ludzkiej postaci. Najwyraźniej bardziej ją lubił niż własną i wykorzystał nadarzającą się okazję, by do niej powrócić. Oczywiście był goły, jakby przed chwilą się narodził. Dokazywał z dziećmi. Tarzał się w piasku, udawał dzikie zwierzę, stroił miny ku uciesze zachwyconej dzieciarni i ogólnie robił z siebie głupka. Obok stała Księżycowy Kwiat z kawałkiem wzorzystej tkaniny w rękach. Na pół rozbawiona, na poły zła, usiłowała nakłonić Pożeracza Chmur, by włożył na siebie cokolwiek. Śmiał jej się w oczy, potrząsając głową przekornie. Dopiero pojawienie się pana domu i jego groźne spojrzenie spowodowało, że ugiął się. Owinął biodra zaoferowanym materiałem i przestał siać zgorszenie. Wyglądał może nieco zdumiewająco (wzór tkaniny wyobrażał żółte kwiaty i czerwone księżyce, odpowiednie dla kobiety), ale całkiem nieźle.
Wypuściliśmy się we dwóch wprost w dziką zieleń. Kipiała wokół nas. Szalała obfitością kształtów roślin, wabiła kiściami kolorowych kwiatów i jaskrawą barwą krągłych owoców przytulonych skromnie między pękami soczyście zielonych liści. Pnącza grubości palca i cienkie jak nici razem owijały się wokół konarów oraz lian grubych niczym męskie ramię, tworząc zawiłe wzory i piękne girlandy. Żaden podmuch nie mącił ciepłego, wilgotnego powietrza. Wślizgiwało się podstępnie do płuc, wypełniało żyły dzikim gorącem. Wszystko tu żyło intensywnie, wściekle, szybko i drapieżnie, połykając przeznaczony sobie czas chciwymi haustami. Coś nam się z tego udzieliło. Pognaliśmy prawie na oślep przez puszczę. Pożeracz Chmur prowadził. Goniłem go, zziajany i zawzięty niczym pies myśliwski. Biegł, obracając co chwila głowę do tyłu, śmiejąc się i drażniąc ze mną. Zmęczyłem się już, czułem ostrzegawcze kłucie w prawym boku. Coraz silniejsze. Nogi jednak niosły mnie dalej, jakby zbuntowały się przeciw swemu właścicielowi i chciały go zagonić na śmierć. Pożeracz Chmur zatrzymał się nagle, aż wpadłem mu na plecy. Spleceni ramionami, czoło w czoło, mocowaliśmy się przez chwilę. Po to, by rozładować jakoś to dziwne, dzikie podniecenie, jakie nas ogarnęło. To była czysta radość wysiłku. Przyjemność napinania mięśni. Pożeracz Chmur śmiał się, potargane włosy sterczały mu nad czołem jak pióropusz.
„Słabiutki jesteś. Można cię w kulkę zwinąć, Kamyk.”
„Zobaczysz, za jakiś czas się poprawię.”
„Wiesz, że Słony ma jeszcze jedną córkę?” – przypomniałem sobie. – „Młodsza od nas. Czternastka.”
Pożeracz Chmur uniósł brwi i zrobił zabawną minę.
„Wpadła ci w oko? Dobra jest w tym, jak Mgła?”
Chyba się wtedy zaczerwieniłem.
„Bez obaw. Jest brzydka jak deszczowa noc. Nie dotknąłbym jej długim kijem.”
Jakby w nagrodę Pożeracz Chmur użyczył mi swych uszu. Mój świat rozszerzył się o jeszcze jeden zmysł. Dokoła szeleściła dżungla, pogadywały ptaki w gęstwinie, a na wszystko nakładał się przytłumiony huk. Trwał ciągle. Nie słyszałem jeszcze czegoś takiego. Mimo wysiłków, szperania w pamięci, nie mogłem odgadnąć, co wydawało ten dźwięk.
„Niespodzianka” – mój przyjaciel przymrużył oko. -”Na pewno ci się spodoba. To już blisko. Idź w tamtą stronę, a trafisz. Ja tu muszę jeszcze coś zrobić.”
Wycofał się z kontaktu. Wskazał kierunek i klepnął mnie między łopatki na zachętę. Poszedłem, zostawiając go samego. Są rzeczy, których krępują się nawet smoki. Nikły prześwit między drzewami zmienił się w całkiem solidną dziurę wyrwaną w plątaninie lian. Za nią rozciągała się lśniąca, migotliwa powierzchnia jeziorka, burzona spadającą ze skały wodą. Pożeracz Chmur miał rację. To było bardzo ładne. Trochę zdumiało mnie, że jego ulubione miejsce jest aż tak mokre. Ale z pewnością nie przychodził tu do kąpieli, ale po to, by pozachwycać się pięknem wodospadu. Wyobraziłem sobie Pożeracza Chmur przed wielu laty. Małego białego futrzaka, jak przysiadał na brzegu, owinąwszy łapki ogonem, i wpatrywał się w spadającą wodną zasłonę… Gdzie właśnie teraz stała ludzka postać!
Wytężyłem wzrok. Faktycznie. Pod tą lodowatą ulewą, zanurzona w wodzie do połowy uda, mokła Jagoda. Jasna wśród jasnej, spienionej wody, niezauważalna w pierwszej chwili. Doskonale wiedziałem, że źle robię. Powinienem wycofać się dyskretnie. Lecz oczy same, jak para chytrych szpiegów obiegały nagie ciało dziewczyny, wyłuskując wszystkie jego wady z niezdrowym zainteresowaniem. Patrzyłem na te biedne, chude ramionka, uniesione w górę. Na kanciaste biodra, wąskie jak u chłopca, płaskie piersi i żebra rysujące się pod napiętą skórą, gdy Jagoda wyciągała się na całą swą niewielką wysokość. Brzydka jak deszczowa noc – czy nie tak określiłem ją przed chwilą? Dziewczyna wyszła spod wodospadu. Wyżymała włosy, brodząc ku brzegowi. Cofnąłem się mały kroczek między pnącza, tak, by mnie nie dostrzegła. Białe włosy, szare teraz od wilgoci. Zaczątki jasnych kędziorków w zagłębieniu między udami… Nie spuściłem oczu. Sam nie wiem, co mnie wtedy opętało. Może to dżungla we mnie weszła. Jagoda pospiesznie narzuciła ubranie, nawet się nie wycierając. Wbiła nogi w buty, zawiązała sznurówki szybkimi, lecz pewnymi ruchami… I raptem zerwała się do biegu. Prosto na mnie. Nie zdążyłem zrobić absolutnie nic. Rąbnęła mnie pochyloną głową w splot słoneczny, obaliła na ziemię i przygniotła do niej całym ciężarem. Waliła po twarzy na odlew, aż w głowie mi trzaskało! Jej czerwone oczy płonęły z wściekłości. Byłem naiwny, myśląc, że skryję się w krzakach przed Obserwatorką tej klasy. A teraz odbierałem zasłużoną karę. Drzemały we mnie resztki przyzwoitości. Nie podniosłem ręki na Jagodę. Odpychałem ją tylko, chroniłem oczy, zwijałem się, gdy próbowała uderzyć w brzuch. Równie dobrze mogłem zatrzymać huragan. Nie spodziewałem się takiej zaciętości w tym drobiazgu sięgającym mi zaledwie do brody. A jednak… Miała strasznie twarde pięści, ciężkie obuwie i doskonale znała wszystkie czułe punkty. Zginąłbym chyba hańbiącą śmiercią, zatłuczony przez dziewczynę, gdyby nie pojawił się Pożeracz Chmur. Odciągnął tę rozwścieczoną bestię. Kopnęła mnie po raz ostatni, wyrwała ramię z dłoni Pożeracza Chmur i zniknęła w lesie.
Podniosłem się ostrożnie, obmacując obolałe ciało. Co najmniej dwa razy kopnęła mnie w nerki. Krwawiłem z nosa. Przez parę minut nie byłem pewien, czy wszystkie kości mam całe. Pożeracz Chmur oglądał mnie z wyrazem niebotycznego zdumienia malującym się na twarzy.
„Co ona ci zrobiła? Dlaczego? I w ogóle kto to był?”
„Ta wariatka to właśnie córka Słonego.”
Pożeracz Chmur zdziwił się jeszcze bardziej, o ile to możliwe. Obejrzał się w stronę, gdzie pobiegła Jagoda. Oczy miał rozbiegane, wzrok niepewny.
„Ale… Przecież miała być brzydka…?”