A Słony miał chyba jakąś własną teorię, gdyż spytał, ostrożnie składając przekaz i mącąc, jak się dało:
„Są pewne sytuacje, nieczęste, oczywiście… Mam wrażenie, że jesteś dość dorosły, by zrozumieć, co mam na myśli. To nieco krępujące…”
Patrzyłem na niego wzrokiem doskonale bezmyślnym. Wyraźnie się męczył.
„Czy ty i on… coś razem? Bardzo blisko?”
Nareszcie chwyciłem, o co mu chodziło. W pierwszej chwili osłupiałem. Potem pokręciłem powoli głową, a minę musiałem mieć pełną niesmaku. Słony spąsowiał i aż zakrył oczy dłonią.
„Zapomnij” – przekazał. – „Przepraszam, pomyłka.”
Byłem skłonny mu wybaczyć. Zrobienie z siebie takiego durnia musi być przykre.
Słony miał rację. Nie można w końcu spędzić reszty życia w łóżku. Zacząłem zbierać się niemrawo… a wtem zobaczyłem Pożeracza Chmur, wynurzającego się z zarośli. Piastował w objęciach ogromne naręcze storczyków i miał twarz szczęśliwego idioty. Nie wytrzymałem. Zlekceważyłem jedzenie, ubranie i tym podobne głupoty. Porwałem tylko sandały i zwyczajnie uciekłem. Czułem, że jeszcze chwila, a komuś zrobię krzywdę. Dawałem upust złości, waląc po drodze pięściami w pnie drzew. Potem biegłem wzdłuż plaży, boso, nie zważając na to, że kaleczę stopy na odłamkach muszli. Zatrzymałem się dopiero tam, gdzie zatokę obejmowało ramię stromego klifu. Bazaltowa ściana podmywana falami kruszyła się z wolna przez wieki. Czarne głazy leżały tu na dnie, polerowane przez wodę. Ziemię zaścielały kamienie kanciaste i takie, które przypływy zaokrągliły lub wręcz zeszlifowały na płasko, zamieniając je w idealne pociski do puszczania kaczek. Tym razem nawet o tym nie pomyślałem. Stworzyłem wizerunek Jagody i rzucałem w niego kamieniami, aż do zmęczenia. Dopiero wtedy opamiętałem się i poczułem ukłucie wstydu. Płowy z pewnością by mnie nie pochwalił. Obejrzałem posiekane podeszwy i włożyłem nareszcie sandały. Usiadłem w cieniu skał. Uśpiony od paru dni rozsądek przebudził się i podsuwał mi, że całą sprawę należy porządnie przemyśleć. Pożeracz Chmur i ten jego uczuciowy obłęd. Czyżby właśnie tak objawiała się prawdziwa miłość? Wysłanniku Losu, chroń mnie przed czymś takim. Przypomniałem sobie swoje własne zauroczenie Mgłą i skwitowałem to wzruszeniem ramion. To nie było to. Mgła była już tylko miłym wspomnieniem. Nie łączyło nas nic, prócz dotyku, pieszczot, przyjemności dawanej sobie nawzajem. Uczciwie przyznałem, że Jagoda i Pożeracz Chmur mieli więcej możliwości. Ale, na miłosierdzie Losu, należeli przecież do różnych gatunków! Czy nie obchodziło to nikogo, prócz mnie? Choćby Słonego. Jego córka miała wszelkie szansę zostać kochanką smoka, a jego to wydawało się zupełnie nie poruszać.
A sama Jagoda? Co takiego widział w niej Pożeracz Chmur? Miłość jest ponoć ślepa, ale czy aż do tego stopnia? Na powrót przywołałem iluzję Jagody. Przyjrzałem się krytycznie swemu dziełu. Wizerunek nie był dobry. Miraż rozmywał się, nie chwytałem szczegółów. Skupiłem się. Kształt twarzy: owalna, a co z zarysem czoła? Brwi? Jakie ona ma brwi? Są tak jasne, że prawie ich nie widać.
Gubiłem się, poprawiałem tę dziewczęcą głowę, jakbym ją rzeźbił. Dopasowywałem kształt oczu, próbowałem rozmaite wykroje ust. Złapałem się na tym, że nawet sprawia mi to przyjemność. Bawiłem się. Jagoda była trudnym modelem, lecz tym bardziej sprawiało mi satysfakcję takie wyzwanie. Nareszcie siedziała przede mną dokładnie taka, jaka była w rzeczywistości. Bledziutka, wielkooka i szczupła aż do przesady. Czułem pewien niedosyt, zabawa skończyła się zbyt szybko. Zmieniłem Jagodzie barwę oczu najpierw na jaskrawo zielony, a potem na ciemnobrązowy. Wyglądały tak obco w tej twarzy, że przywróciłem im pierwotny kolor. Wstrzymując oddech, wiedząc, że mam rozwiązanie zagadki w zasięgu ręki, powiększyłem Jagodowe tęczówki. Zakryły prawie całe oko, wypełniając je szkarłatem. Źrenice wydłużyły się w czarne, pionowe wrzeciona. Oto smocze oczy osadzone w ludzkiej twarzy. Roześmiałem się, odrzucając głowę do tyłu. Złość opadła ze mnie już dawno. Sam o tym nie wiedząc, dawałem sobie lekcję tolerancji. Ten Pożeracz Chmur! Doprawdy, miałem ostatnio zaćmienie umysłu. Jagoda miała czerwone oczy! Była chuda, ale czy kto widział tłustego smoka? Jej szyja wydawała się zbyt długa a twarz za wąska, lecz czy pierwsza z brzegu smoczyca nie posiada właśnie takich cech? W dodatku ta biała sierść, to znaczy włosy…!
Myśli w mej głowie goniły jedna drugą a umysł działał jak dobrze naoliwiona maszyneria. Ileż to lat ma ten smoczy ideał urody? Czternaście? Czy nie jest to przypadkiem ten najgorszy okres, gdy je się za dwóch, a rośnie za trzech? Istniała całkiem poważna możliwość, że Jagoda za mniej więcej rok zbrzydnie w oczach młodego smoka, to znaczy: wyładnieje w ludzkich. Chociaż, oczywiście nie nabierze kolorów.
Na próbę dodałem mirażowi Jagody trochę ciała, zaokrągliłem ją tu i ówdzie. Zachęcony rezultatem, działałem dalej. Czy ona musi ciągle nosić męskie łachy, w których jej wyjątkowo nie do twarzy? Zrozumiałe, że na włóczęgę po dżungli najlepsze są spodnie, ale czy nie ma ani jednej sukienki? Ubrałem dziewczynę w lekki jedwab barwy moreli. Przez minutę czy dwie próbowałem udrapować go na niej i spiąć, biorąc za wzór stroje Księżycowego Kwiatu. Owinąłem Jagodzie wokół głowy warkocze, dotąd smętnie dyndające po obu stronach twarzy i wpiąłem w nie kwiatek pod kolor sukienki. Wyglądało to coraz lepiej.
Dziewczęta za moich szczenięcych lat w Żmijowych Pagórkach, były dla mnie ruchomymi elementami tła w kolorowych sukienkach, lecz przypominałem sobie, że od święta malowały brwi i robiły kreski koło oczu. Niepewny efektów, ostrożnie podkreśliłem oczy na wizerunku i pociągnąłem rzęsy na czarno.
Gapiłem się potem na skończoną już całość i nie wierzyłem własnym oczom. Czy ja byłem ślepy? Przecież to stworzenie będzie naprawdę bardzo atrakcyjne!
Tymczasem słońce przesuwało się na niebie i zagarniało coraz to nowe połacie cienia pod skałami. W końcu siedziałem już w pełnym jego blasku, pod ulewą promieni gorących jak ukrop. Ułowiłem jakiś ruch samym kątem oka. Obróciłem głowę, część uwagi poświęcając podtrzymaniu mirażu, bo żal mi było wykonanej pracy. Tuż obok stał Żywe Srebro, przyglądając się z aprobatą portretowi siostry. Wyszczerzył zęby w uśmiechu, potem napisał palcem na piasku, niezręcznymi, dziecięcymi znakami: Bardzo ładnie. Tak jak mama.
Podjąłem „rozmowę”, pisząc również na piasku: Jagoda jest… – i zrobiłem zachęcający gest, by dokończył. Interesowała mnie jego opinia, choć różnica wieku między nami wynosiła dziewięć lat. Wyglądał na bystrego. Zastanawiał się przez chwilę, pocierając wargi wierzchem dłoni. Buzia rozjaśniła mu się, gdy dopisywał:…duża i mądra. Przewróciłem go na piasek i połaskotałem. Cwane i lojalne rodzeństwo ma Jagoda. Iluzja rozwiała się, a na mnie zwalił się raptownie ciężar wielu ciepłych ciałek, twardych kolanek i spiczastych łokci. Jak tu się dłużej boczyć? Podczas tej walki na niby, zorientowałem się, że pośród dzieciarni dokazuje rude szczenię. Liska! Pożeracz Chmur przyprowadził ją ze sobą.
Miętosiłem serdecznie tę puchatą kulkę, a Liska z zachwytem podkładała się pod chętne do pieszczot dłonie.
Łasiła się i przewracała na grzbiet, by podrapać ją po brzuszku.
Wkrótce dzieci rozproszyły się na plaży. Żywe Srebro i Tygrysek weszli do wody, Liska droczyła się z falami, Błyskawica szukał muszli a bliźnięta rozpoczęły budowę piaskowej fortecy. Czteroletnie maluchy były tak podobne do siebie, że odróżniałem Blaska tylko po kolorze kusych spodenek. Pewnie za jakiś czas pojawią się przynajmniej drobne różnice, lecz na razie wyglądały dla mnie zupełnie jednakowo. Nie miałem żadnego zajęcia. Gdybym wrócił w tej chwili do domu maga, musiałbym pomagać Księżycowemu Kwiatowi w jakiejś babskiej robocie, po prostu z przyzwoitości. Na samą myśl o tym znów zaczynałem się burzyć. Ostatecznie powinno to należeć do obowiązków Jagody. Słony być może zacząłby na nowo poruszać niezręczne tematy lub troszczyć się o moje nadwerężone zdrowie. Losie, ochraniaj niewinnych! Przy wodospadzie natknąłbym się pewnie na tamtą mieszaną gatunkowo parkę, jak patrzą sobie czule w oczy. A samotna wyprawa gdzieś w dalsze rejony wyspy mogła skończyć się spotkaniem z obcym smokiem, niekoniecznie przyjaźnie nastawionym do nieproszonego gościa. Postanowiłem zostać tu, gdzie byłem. Dlaczego by nie cofnąć się nieco do czasów dzieciństwa? Pomóc Słonecznej i Blaskowi usypać kopiec z piasku, wykąpać się i przy okazji wynurkować dla Błyskawicy większą muszlę niż te na brzegu. Lub połazić po skałach zanurzonych w morzu, tak jak właśnie robili to Tygrysek z bratem. Liska odważnie poszła w ich ślady, przeskakując z kamienia na kamień. Z początku bez niepokoju obserwowałem tę zabawę, ale dzieciaki gramoliły się coraz dalej i dalej, aż zastanowiłem się, czy nie jest to jednak trochę niebezpieczne. (Wyraźna oznaka, że robiłem się beznadziejnie dorosły.) Nie chodziło tu o upadek do wody, bo dzieci wychowane nad oceanem pływały jak ryby. Groźne mogło być uwięźnięcie między głazami lub złamanie nogi w kostce. Była też tam Liska, której, niestety, nie zdążyłem nauczyć pływać.