Tyle miejsca na karcie potrzeba, by opisać to, co dostrzegłem i zapamiętałem w jednej chwili. Nie trzeba geniusza ani naukowca, by rozpoznać samca lamii – ohydne, obrażające rodzaj ludzki połączenie człowieka z jadowitym gadem.
Łamią wychylił się nagle ku przodowi i w bok, a Jagoda powtórzyła ten ruch ułamek sekundy później. Był to tylko udawany atak. Znieruchomieli na nowo. Zacisnąłem palce na rękojeści noża, zbliżając się powoli. Istniał cień nadziei, że łamią zignoruje mnie lub uzna za niezbyt groźnego i podaruje choć jedną cenną minutę.
Następny markowany atak, jakby bestia bawiła się swoją ofiarą. Jagoda, stojąca na ugiętych nogach, znów zrobiła taki sam unik, jakby była to figura niesamowitego tańca śmierci. „Nie uciekaj. Błagam, tylko nie uciekaj” – powtarzałem w myślach, unosząc ostrze nad głowę. Gdyby Jagoda załamała się w tej chwili i rzuciła do ucieczki na oślep między drzewami, nie miałaby żadnej szansy. Łamią dostałby ją jednym ruchem, jak rozprężająca się sprężyna. Cisnąłem nożem, celując w rozwartą paszczę.
Nie liczyłem, że zabiję napastnika, ale miałem nadzieję, że przynajmniej ranie go dotkliwie. Ciężkie ostrze przeleciało Jagodzie nad ramieniem. W tej samej chwili rzuciłem się do przodu, przewracając ją na ziemię i nakrywając własnym ciałem. Zdążyłem jeszcze zobaczyć, jak łamią uchyla się przed ciosem, a klinga trafia go w szyję, rozcinając kaptur. Trysnęła krew. Potworny pysk rozwarł się na całą szerokość w wyrazie bólu i zaskoczenia. Przeżyłem chwilę panicznego strachu, oczekując uderzenia kłów lub rozdzierania ciała szponami. Nic takiego nie nastąpiło. Potwór zniknął tak samo nagle, jak się pojawił. Jagoda szamotała się pode mną. Przekręciła głowę, ukazując rozszerzone strachem oczy, pod którymi rozlewały się sinawe plamy. Otwarte w krzyku usta, ścięgna na szyi napięte z wysiłku jak sznurki. Rozejrzała się dziko, potem dotknęła mej twarzy, jakby z niedowierzaniem. Zobaczyłem, jak wargi wyginają się jej w podkowę, broda trzęsie się, a oczy wypełniają łzami. Przywarła do mnie, dygocąc i wypłakując mi w kołnierz całe swe ogromne przerażenie. Czułem się nieco głupio. Pozycja nastrajała do czułości i pocałunków. Tymczasem trzymałem w objęciach tego biednego dzieciaka, trzęsącego się niczym chudy królik. Pozwalałem moczyć sobie koszulę łzami, poklepywałem Jagodę lekko po plecach jak szczeniaka. Jednocześnie czujnie przepatrywałem zarośla. Nie chciało mi się wierzyć, że w tak prosty sposób zdołałem przepędzić groźną bestię.
Posadziłem Jagodę. Chustka zamotana na jasnych włosach zsunęła się. Użyłem jej do otarcia zapłakanej twarzy dziewczyny. Pozwoliła wyjąć sobie z ręki nóż, który ściskała do tej pory. Troskliwie roztarłem jej palce. Chlipała jeszcze trochę, przyciskając pięść do ust. Jeśli płakało się tak okropnie, jak ona, nie można od razu przestać.
Przywołałem na użytek Jagody powietrzne pismo.
„Już go nie ma. Uciekł. Rozumiesz?”
Pokiwała głową twierdząco.
„Idę szukać noża. Zostawię cię tylko na chwilę, dobrze?”
Ten sam gest.
Była twardsza niż myślałem. Wielkie burze i ulewy zwykle trwają krótko. Bez trudu odnalazłem swoje ostrze, wbite w pień drzewa. Gdy wróciłem, Jagoda zbierała dc woreczka rozsypane korzonki. Podniosłem jeden. Miał postać małej, podłużnej brązowo-białej bulwy. Wytarłem ja z grubsza w rękaw i ugryzłem. Była słodka i lekko wodnista w smaku. Jagoda patrzyła, jak jem. Zrobiłem „królika”, odsłaniając przednie zęby i ruszając nosem. Uśmiechnęła się niepewnie, a trwało to tak krótko, że właściwie był to cień uśmiechu. „Wracamy do domu?”
Znów potwierdziła ruchem głowy, znacznie skwapliwiej niż przedtem.
Szliśmy ku zatoce Słonego, obierając kierunek na wyczucie. Jagoda wkrótce odzyskała resztę równowagi i zaczęła prowadzić. Poddałem się temu bez protestów. Wybierała drogę czasem pozornie dłuższą, lecz wygodniejszą. Omijała trudne do przebycia wąwozy, splątane gąszcze kolczastych lian, przez które trzeba by wycinać przejście. Znała miejsca na brzegach potoków, gdzie zwaliły się pnie drzew, tworząc naturalne mostki.
„Nie wiedziałem, że tu są lamie” – zagaiłem po drodze. Jagoda tylko wzruszyła ramionami.
„Powiesz ojcu?” – spytałem, nie zrażony. Zmarszczyła się i potrząsnęła energicznie głową.
„Już by cię nigdzie nie puścił” – stwierdziłem domyślnie. Jagoda spojrzała nawet z pewną dozą uznania. Wskazała na mnie palcem, po czym uderzyła kantem dłoni w drugą dłoń, jakby coś ucinała.
„Mnie też by nie puścił?” – upewniłem się. Potwierdziła. To było całkiem logiczne. Powiadomić o dzisiejszym zdarzeniu Słonego, oznaczało wypuścić demona z pudełka. Usiłowałby zatrzymać nas w domu, nawet gdyby miał to osiągnąć przez uwiązanie na smyczach. To było wręcz przerażające. Otrząsnąłem się bezwiednie. Jagoda obserwowała mnie ukradkiem. Byłem pewien, że znów niedyskretnie sięga mi do głowy, ale jakoś tym razem nie miałem nic przeciwko temu. Zastanawiałem się, jak rozwiązać tę sprawę. Lamie, choć zapewne bardzo nieliczne, skoro dotąd nikt z otoczenia maga na żadną nie natrafił, były bardzo niebezpieczne. Kto zaręczy, że zatrzymując wiadomość dla siebie, nie skażemy kogoś na śmierć? Z drugiej strony, nie chcieliśmy tracić swobody. Zatrzymałem Jagodę, łapiąc ją za rękaw.
„Nie mów nic Słonemu. Porozmawiaj z Deszczowym Przybyszem, a on niech pójdzie do tego, czyj jest ten teren.”
Oczy Jagody rozbłysły. Skrzyżowała palce na wargach, jakby obiecując wieczyste milczenie. Zrobiłem to samo. Ale jej jeszcze było mało. Wycięła cienkie pnącze z fantazyjnej girlandy oplatającej pobliskie drzewo. Potem chwyciła mnie za przegub, a ja robiłem to samo, tak że nasze ręce utworzyły połączenie trudne do rozerwania. To był gest przyjaźni. Nie spodziewałem się czegoś takiego. Jagoda oplotła nasze dłonie pnączem i posypała garścią ziemi. Nigdy nie uczestniczyłem w czymś takim, lecz wiedziałem, że był to prosty rytuał przysięgi wzajemnego wsparcia. Uratowałem Jagodzie życie, mogłem więc liczyć przynajmniej na zawieszenie broni, ale otrzymałem więcej: to było zawarcie prawdziwego pokoju. Połączyła nas wspólna tajemnica.
Wróciliśmy nad zatokę, tak jakby nic się nie zdarzyło. Z tą różnicą, że wkroczyliśmy na podwórko Słonego razem, a nie jak zwykle, bocząc się i nie uznając wzajemnego istnienia. Księżycowy Kwiat przywitała nas zdziwionym spojrzeniem, lecz chyba postanowiła ostrożnie nie poruszać tej sprawy. Nie spytała Jagody o tę nagłą odmianę. Skorzystała natomiast z okazji, że wróciliśmy wcześniej, by zostawić pod naszą opieką Tygryska. Chłopczyk poprzedniego dnia wbiegł w płytkiej wodzie na jeżowca. Musiał zostać w domu z zabandażowaną nogą i lekką gorączką. Biedak nudził się niemiłosiernie. Kolekcja glinianych zwierzątek nie bawiła go jakoś. Co komu po figurkach smoków, jeleni czy lwów o grzywach ze skrawków futerka, gdy nie ma z kim dzielić zabawy? Księżycowy Kwiat poszła gdzieś w swoich sprawach. Oglądałem Tygryskowe zabawki z rosnącym zainteresowaniem. Niektóre uderzająco przypominały moje własne, spoczywające obecnie gdzieś na stryszku, o pół świata drogi stąd. Były tam gniade konie z obtłuczonymi nogami, które wielokrotnie z troską naprawiano, pociągnięte siwą farbką osiołki, długouche króliki o wąsach zrobionych ze słomki, a także maleńkie rzeźby z mydlanego kamienia i kości, przedstawiające gryfy, groźne mantikory, konie morskie lub łuskowate jaszczury. To już nie były dziecięce zabawki, lecz miniaturowe dzieła sztuki. Aż dziwne, że ktoś dał je po prostu małemu chłopcu, zamiast postawić na półeczce i cieszyć się samym posiadaniem. Jednak przeważającą część zbiorów Tygryska stanowiły jego własne wytwory. Całkiem zgrabne, jeśli brać pod uwagę, że wyszły spod ręki pięciolatka. Lepił głównie smoki. Były różnych wielkości, uchwycone w rozmaitych pozycjach. Miały uszy z małych muszelek, oczy z czerwonych, szklanych paciorków, a skrzydła wycięte ze sztywnych kawałków skóry.