Ku radości Tygryska najpierw jeden gliniany smoczek, a potem następne, zaczęły się poruszać. Machały skrzydełkami, trącały się nosami, podfruwały do twarzy, mrugając szklanymi ślepkami. Wdrapywały się na podsuwane dłonie. Ożywiałem podsuwane mi przez Tygryska figurki – po pięć i dziesięć naraz. Wysilałem fantazję, co też jeszcze mogłyby wyczyniać psotne zwierzaczki. Tygrysek śmiał się, szeroko otwierając buzię. Zachwycony, cały w rumieńcach, aż zacząłem się obawiać, że gorączka mu podskoczy. Nawet Jagoda dołączyła do tych igraszek i wyraźnie bardzo jej się podobało. Nigdy przedtem nie widziałem jej tak swobodnej. Gotów byłem ciągnąć te drobne iluzje całymi godzinami. Wysiłek był niewielki, a tych dwoje tak dobrze się bawiło. Kolejno jednak układałem stworzonka do snu, niepostrzeżenie kończąc zabawę. Dla malca, który dopiero co zetknął się z trucizną jeżowca, zbyt duże podniecenie mogło być szkodliwe. Zostawiliśmy Tygryska na jego macie. Podparty na łokciach, przestawiał swoje figurki. Opowiadał coś sam sobie, to otwierając szeroko ciemne oczy, jakby w zdumieniu czy przestrachu, to znów marszcząc groźnie cienkie brewki.
Jagoda szukała czegoś, przetrząsając kolejno kufry ojca. Czasem wyciągała jakiś przedmiot, oglądała go i chowała z powrotem, potrząsając głową w geście: „Nie, to nie to”. Zająłem się swoją ostatnią zdobyczą – motylem podobnym do czterech złożonych razem liści. Ostrożnie rozprostowałem mu skrzydła i schowałem do skrzyneczki, obkładając go kawałkami płótna, by się nie zniszczył. Przy tym znowu włosy wpadły mi do oczu. Mnóstwo razy już przedtem obiecywałem sobie, że poproszę Księżycowy Kwiat, by mnie ostrzygła. Zawsze jednak albo o tym zapominałem, albo ona była zbyt zajęta. W rezultacie coraz bardziej upodabniałem się do zarośniętego barana, albo do owczarka, który takie barany zagania. Zirytowany ostatecznie, postanowiłem załatwić to sam, teraz i zaraz. Słony posiadał tylko jedno lustro. Nie większe niż książka, za to nie metalowe, lecz szklane, pokryte z tyłu warstewką srebra. Droga rzecz. Słony nie wyglądał na kogoś, kto mógłby sobie na to pozwolić. Ale nie było to moją sprawą. Oparłem szklaną płytkę o stos książek na stole Mówcy. Nie mogłem znaleźć nożyc, wyszukałem więc nóż, którego Słony używał do sekcji. Brzeszczot był ostry, lecz nie aż tak bardzo. Szarpał za kosmyki i to po prostu bolało. Zastanawiałem się, czy zmienić narzędzie, czy sposób cięcia, gdy Jagoda odebrała mi nóż. Chuchnęła na lustro i napisała na nim: Obetniesz sobie ucho.
I jeszcze: Ojciec cię zabije, to jest ostrze chirurgiczne.
Rozłożyłem ręce.
„A gdzie w tym domu leżą nożyczki?”
W tej chwili podłoga zatrzęsła się jak wóz, podskakujący na kamienistej drodze. Lustro na stole pochyliło się do przodu i poleciało w dół. Chwyciłem je odruchowo, ratując przed rozbiciem na kawałki. Zamarłem, zupełnie nie wiedząc, co robić. Okropne wibracje przeszły przeze mnie. Miałem wrażenie, że każda moja cząstka drga osobno – kości, wnętrzności, nawet zęby. Trwało to chyba tylko minutę. Jagoda cisnęła nóż, nie patrząc gdzie. Jednym susem dopadła Tygryska, porwała go na ręce i… w tym momencie wszystko ustało. Jeszcze przez chwilę trwaliśmy nieruchomo. Potem Jagoda powoli opuściła braciszka z powrotem na posłanie. Odetchnąłem. Położyłem na stole ściskane dotąd w rękach lustro.
„Co to było?!”
Jagoda podniosła z podłogi woskową tabliczkę. Przez chwilę rozglądała się za rylcem. Znalazła go, po czym wyskrobała: Trzęsienie ziemi. Wulkan oddycha.
Więc to było trzęsienie ziemi? Owszem, robiło wrażenie, ale gdy pomyśleć, że powinna być to katastrofa, prezentowało się dość nędznie. Trzęsienia ziemi oznaczały dla mnie walące się domy i drzewa. Przepaście otwierające się nagle pod stopami. Kamienne lawiny i tego rodzaju rzeczy.
Mało ci? – napisała Jagoda. – Ciesz się, że to tylko jeden wstrząs. Przy trzecim padają drzewa.
Zbieraliśmy rozsypane książki i notatki Słonego. Spomiędzy kart potężnego tomu oprawnego w skórę wysunął się obrazek – owalny kawałek deseczki, na którym ktoś namalował portrecik kobiety. Podniosłem go i obejrzałem ciekawie. Było coś znajomego w tej twarzy. Kształt oczu i zarys trójkątnego podbródka. Sposób trzymania głowy i dumne spojrzenie. Choć włosy kobiety miały kolor ciepłego ciemnego brązu, a oczy były czarne jak noc, nie miałem wątpliwości, na kogo patrzę. Podałem znalezisko Jagodzie. Prawie mi je wyrwała. Patrzyła długo na wizerunek.
„To twoja matka?”
Oczywiście w tej chwili ryzykowałem, że znów się obrazi, zarzuci mi wścibstwo i każe pilnować swoich spraw. Kiwnęła tylko głową, potwierdzając moje przypuszczenie. Pomyślałem, że Jagoda ma szczęście, skoro został jej po matce chociaż ten mały portrecik. Moje wspomnienie o mamie, chociaż troskliwie pielęgnowane, przez lata zacierało się coraz bardziej i teraz już prawie nie pamiętałem, jak wyglądała. Zaglądałem Jagodzie przez ramię. Obrazek miał dookoła jaśniejszą obwódkę. Widocznie kiedyś oprawiony był w ramkę. Zastanowiło mnie coś. Uwieczniona kobieta miała na sobie bardzo bogatą suknię i całe mnóstwo klejnotów. Przymarszczany gors wyszywany był gęsto perełkami, tak samo jak siatka przytrzymująca włosy. Na palcach lśniło kilka pierścieni, szyję otaczał misterny łańcuszek ozdobiony drogimi kamieniami. Ta dama nie wyglądała na kogoś, kto chodził piechotą. I nie wyglądała też na żonę kogoś takiego, jak Słony.
Piaskowniczka stojąca na stole przewróciła się od wstrząsu i piasek do suszenia atramentu wysypał się na blat szerokim wachlarzem. Jagoda palcem nakreśliła na nim kilka znaków.
Nie wiedziałam, że on to jeszcze ma. „Dawno umarła?” – to wyrwało mi się zupełnie spontanicznie.
Jagoda rzuciła mi zdumione spojrzenie. Nie umarła.
Ujrzałem, jak twarz dziewczyny kurczy się, jakby na wspomnienie doznanej krzywdy, ale w oczach miała bunt. Zaczęła na nowo pisać, bazgrząc z pasją kolejne znaki. Coś się w niej rozsypało. Za dużo się wydarzyło tego dnia. Łamią, gniew ziemi i ta podobizna matki…