Naiwny jesteś. Wcale nie umarła. Odeszła, bo nie mogła wytrzymać z ojcem.
W miarę jak Jagoda pisała, odczytywałem historię nieudanego związku Mówcy z panną wysokiego rodu. Jagoda stawiała znak za znakiem. Miejsce na piasku skończyło się bardzo szybko i dziewczyna sięgnęła na powrót po tabliczkę. A potem po następne. Gdy i te pokryły się w całości zamaszystym pismem Jagody, przenieśliśmy się wreszcie na piasek przed domem. Od czasu do czasu zadawałem jakieś pytanie, a Jagoda odpowiadała na wszystkie. Nadrabialiśmy cały stracony czas, gdy dzielił nas mur wzajemnej niechęci.
Dopiero teraz zobaczyłem, jak niewiele wiedziałem o Słonym i jego bliskich. Słony nawet nie był właściwie Słonym, a panem na Solnych Polanach. Synem księcia i dziedzicem fortuny. Kto by mógł przypuszczać? Nie cierpieli się z żoną serdecznie, połączeni węzłem dla zysków i prestiżu. Gdy urodziła się Jagoda, związek rozpadł się ostatecznie. Mogłem się domyślać, że Jagoda nie miała łatwego życia w zamku dziadka. Nie była chłopcem ani ładną dziewczynką zdatną do korzystnego mariażu z innym wysokim rodem. Słony wyślizgiwał się jak mógł, z twardej garści ojca, korzystając z ochrony Kręgu. Ciągnęło się to latami. Prawdziwy skandal wybuchnął, gdy podczas jednej z podróży na wybrzeże Morza Syren spotkał Księżycowy Kwiat. Słony zrzekł się tytułu i praw do majątku na rzecz młodszego brata, by pojąć za żonę zwykłą, niepiśmienną rybaczkę.
Między nimi jest różnica dziesięciu lat – pisała Jagoda z oburzeniem malującym się na twarzy. – Dał się złapać na przynętę zrobioną z cycków. A ona rodzi mu bachory, jednego za drugim i jest zadowolona, bo ma męża maga.
Może Jagoda wyłowiła moją opinię wprost z głowy, a może miałem ją wypisaną na twarzy. Dość, że zaczerwieniła się okropnie. Rzuciła spłoszone spojrzenie w stronę maty, gdzie zmęczony zabawą Tygrysek spał w najlepsze. Starła szybko bachory, a potem całą resztę.
„Mój ojciec robił uprzęże dla koni, cięciwy i siodła. Matka zajmowała się domem. Nie jestem pewien, czy oboje umieli czytać” – wypisałem to starannie w powietrzu. – ”Nie jestem szlachetnie urodzony i wcale mi tego nie brak”.
Jagoda zastanawiała się chwilę.
Nie wyglądasz na wieśniaka.
„Ani ty na księżniczkę.”
Nie chciałem być złośliwy, a Jagoda chyba to wyczuła. Wyrównała dłonią piasek i napisała:
Księżniczka wie, gdzie leżą nożyczki. Może złamać zasady i obciąć włosy synowi chłopa.
Założyłem ręce za plecy i ukłoniłem się bardzo nisko.
„To będzie prawdziwy zaszczyt, pani.”
Naprawdę całkiem dobrze strzygła. Poza tym zupełnie nieźle grała w „kamyczki”. I potrafiła robić zwierzątka, łącząc rozmaite owoce za pomocą patyczków. Nie dość, że ładne, to jeszcze jadalne.
Po pewnym czasie poukładaliśmy wszystkie rzeczy, które rozsypały się, pospadały z półek lub poprzewracały. Zabawialiśmy Tygryska, graliśmy w różne gry i pisaliśmy do siebie, zupełnie jak normalni ludzie. Woskowe tabliczki okazały się mało praktyczne. Nasypałem piasku na płaską miskę, by Jagoda mogła na nim stawiać znaki. Chętnie korzystała z ułatwienia. W pewnej chwili napisała:
Myślałam właśnie, jaki jesteś podobny do Pożeracza Chmur, a jednocześnie inny.
Zabawne.
„To on jest podobny do mnie” – sprostowałem.
Raptem Jagoda drgnęła, jakby ktoś ją ukłuł szpilką. Uderzyła się dłonią w usta, robiąc przestraszone oczy.
„Co się stało?”
Potrząsnęła miską, zacierając poprzedni napis. Szybko nakreśliła następny:
Na otchłań i demony! Pożeracz Chmur. Miałam się z nim spotkać dzisiaj na klifie. Już dawno powinnam tam być.
„To już pewnie nie czeka.”
Tak jak przypuszczałem, pocieszyła się błyskawicznie. Zwłaszcza, że Tygrysek domagał się jedzenia i trzeba było się nim zająć. Potem wymyślił zabawę polegającą na wzajemnym karmieniu się z zamkniętymi oczami. Pękaliśmy ze śmiechu, bawiąc się jak małe dzieci. Ku uciesze Tygryska, oboje z Jagodą usiłowaliśmy po omacku podać sobie do ust po kawałku melona, niesamowicie upaprani sokiem. I właśnie tę chwilę musiał wybrać zlekceważony adorator, by zjawić się na progu.
Jeśli napiszę, że Pożeracz Chmur był wściekły, to jeszcze będzie za mało. Stał przed nami na rozsuniętych i ugiętych nogach, jak zapaśnik gotujący się do zwarcia. Palce zagiął niczym szpony, aż na dłoniach wystąpiły wyraźnie ścięgna. Poszarzał pod opalenizną. Jego napięte mięśnie rysowały się pod skórą jak grube węzły. Ściągał wargi, obnażając zęby w złowróżbnym grymasie. W oczach miał czerwone iskry szaleństwa. Przypominał dzikie zwierzę, które za chwilę zaatakuje. Patrzył mi prosto w twarz, potem jego oczy wolno skierowały się na Jagodę, następnie powróciły do mnie. To, co przyszło ku mnie w mentalnym kontakcie, nie przypominało niczego, czego doświadczyłem wcześniej. Żadnych wyraźnych znaków, żadnych reguł, tylko czysty gniew, wściekłość, żądza krwi, obietnica strasznych cierpień. Nie poznawałem go. Kogo… Co miałem przed sobą?
Rzuciłem szybkie spojrzenie na Jagodę. Była jeszcze bledsza niż zwykle. Wpatrywała się w Pożeracza Chmur z przerażeniem, które świadczyło, że i ona wychwyciła jego przesłanie. A było ono niczym innym, jak wyzwaniem na pojedynek. Nie miałem żadnego wyboru. To nie były zawody zapaśnicze, ani zwykła zaczepka, którą można by zlekceważyć. Zdawałem sobie sprawę, że Pożeracz Chmur nie kontroluje się zupełnie. Gdybym nawet próbował wycofać się, robić jakieś gesty poddania, krew poleje się i tak.
Nie spuszczając z oczu Pożeracza Chmur, powoli zdjąłem koszulę. Upuściłem ją na maty i zstąpiłem na gorący piasek podwórza, które nagle stało się areną, gdzie człowiek miał stawić czoła smokowi.
Rzucił się na mnie bez ostrzeżenia. Ledwo zdążyłem zrobić unik. Padł na ziemię, przetoczył się i znów zerwał na nogi, giętki i szybki jak kot. I natychmiast znów zaatakował. Tym razem uderzyłem go głową w pierś, przewróciłem, oplatając w pasie ramionami. Przeorał mi plecy paznokciami. Potwornie zapiekło. W nagłym olśnieniu zrozumiałem, że Pożeracz Chmur instynktownie walczy jak smok – chcąc używać pazurów i kłów. Nie pamiętał o tym, że ludzie uderzają pięściami i kantem dłoni, łamią kończyny, druzgocą żebra.
Wbił mi zęby w bark. Wyrwałem się z trudem, tracąc skrawek skóry. Uderzyłem z rozmachem łokciem w jego krtań. Gdyby był człowiekiem, w tym momencie walka miałaby się ku końcowi. Ale nie był. Złapał tylko konwulsyjnie powietrze, kłapnął zębami i złapał mnie nimi za kciuk, miażdżąc mięśnie i ścięgna jak żelaznymi cęgami. Jednocześnie próbował rozerwać mi gardło. Na szczęście nie miał swych smoczych pazurów. Podrapał mnie tylko dotkliwie. Złapałem Pożeracza Chmur za przegub wolną ręką, z rozpaczliwą siłą wyprostowałem łokieć. Czułem, że jeszcze chwila, a stracę palec. Rzutem ciała wziąłem przeciwnika pod siebie. Wypuścił moją dłoń, zagroził zębami twarzy. Walnąłem go z całej siły czołem w nos i wpakowałem palce do oczu. Szarpnął się, zmieniając nieznacznie pozycję. Skorzystałem z okazji, by walnąć go w żołądek. To był błąd. Wywinął się i uwolnił rękę. Tarzaliśmy się po ziemi, raz jeden, raz drugi na górze. Jakaś cząstka mej duszy dziękowała Losowi, że Pożeracz Chmur nie próbował zapaśniczych sztuczek, których kiedyś go uczyłem. Dysponował taką siłą, że zwykły blok mógł być równoznaczny z wyciągnięciem ramienia ze stawu. Jednak zdołał przewrócić mnie na brzuch. Wystarczyłby chwyt za szczękę i odpowiednio silne szarpnięcie, by świat opuścił jeden Tkacz Iluzji ze skręconym karkiem. Zamiast tego smok usiłował mnie zagryźć. Ludzkie zęby są zbyt tępe i za krótkie, lecz sama siła szczęk Pożeracza Chmur wystarczyła, by przed oczami zaczęły mi latać kolorowe płatki. Prawie już czułem, jak pękają mi kręgi. Szamotałem się słabo, odruchowo szukając wokół jakiejś broni. Zamiast tego ręka wyciągnięta do tyłu natrafiła na kolano Pożeracza Chmur, który mnie przygniatał. Na oślep przesunąłem dłonią wzdłuż jego uda, sięgnąłem najdalej jak mogłem i z piekielną satysfakcją zacisnąłem palce. To nie było honorowe, o nie. To było wręcz ohydne. Ale cóż z tego, skoro ocaliło mi życie? Smocze zęby puściły. Nie czekając na nic, zrzuciłem z siebie Pożeracza Chmur. Zgięty wpół, borykał się ze strasznym bólem. Nie miałem dla niego litości. Chwyciłem go za włosy i wpiłem się zębami w jego szyję, tam, gdzie pod skórą biegnie czerwona ścieżka życia. Zaciskałem szczęki, jakbym sam zamienił się w smoka. A wtedy burzący się ocean Pożeraczowej nienawiści skurczył się do rozmiarów nędznego bajorka, a z groźnej bestii wylazł przestraszony szczeniak, korzący się przed zwycięzcą.