„Oddaję! Oddaję! Oddaję!” – przekazywał raz po raz, żałośnie.
Nie miałem pojęcia, co może oznaczać to „oddaję”. Co mi oddawał? Zwycięstwo? Swój honor? A może Jagodę?
Puściłem go. Przygarbiony, smętny, trzymał się za pogryzioną szyję. Poszedł, nie oglądając się za siebie.
Dopiero wtedy popatrzyłem w stronę domu. Stał tam Słony. Był bardzo blady. Jedną ręką przyciskał do siebie płaczącego Tygryska, drugą obejmował Jagodę. Klęczałem na ziemi i zastanawiałem się, czy zdołam wstać, by podejść do tej trójki. Wyręczył mnie Mówca, prawie zanosząc na maty.
„Przyszedłem za późno, inaczej przerwałbym to szaleństwo. Na miłosierdzie Losu! Niemal obdarł cię ze skóry.”
Wpadło mi do głowy, że to zdarzenie może wydać się niewiarygodne. Ktoś, kto być może po latach weźmie do ręki ten pamiętnik, nazwie mnie kłamcą i pyszałkiem. Zapewniam, że wszystko jest prawdą.
Żeby dokładnie to wyjaśnić, powinienem cofnąć się do czasów dzieciństwa. Nie byłem lubiany. Płowy żył skromnie, jak na maga, lecz i tak zawsze byłem nieco lepiej ubrany niż reszta wiejskiej dzieciarni. Nie byłem tak obciążony pracą. Zazdroszczono mi swobody, zabawek i książek, nie mając pojęcia, że czasem pracuję ciężej niż inni – głową. Wystarczył jeden złośliwy i silny chłopiec, by pociągnąć za sobą resztę i zatruć mi skutecznie życie. Bardzo szybko zdobyłem doświadczenie, że walka według jakichkolwiek zasad nie popłaca. Nauczyłem się gryźć, wkładać palce do oczu, walić poniżej pasa, kopać leżącego… wszystkiego, co było niehonorowe, a pozwalało zdobyć przewagę nad masywniejszym przeciwnikiem. Wyrobiłem sobie opinię małego, wrednego szczura. Rzadko zwyciężałem, lecz jeszcze rzadziej mój przeciwnik wracał do domu w lepszym stanie ode mnie. Płowy opatrywał moje bitewne rany, biadając, że zaprzepaszczam możliwość zaprzyjaźnienia się z kimkolwiek. Cóż, za wszystko czymś się płaci. Ja chciałem mieć spokój. Pewność, że mogę iść z książką na pastwisko i nikt nie wytłucze mnie nią po głowie ani nie powyrywa kartek.
Krótko: doświadczenia z lat chłopięcych sprawiły, że umiałem się bić i to naprawdę skutecznie.
Skaleczenia okazały się tak samo powierzchowne, jak bolesne. Pożeracz Chmur miał paznokcie jak, nie przymierzając, kawałki szkła. To, co w pierwszej chwili wyglądało na okropne rany, okazało się po prostu rozległymi zadrapaniami. Gorzej rzecz się miała z ugryzieniami, ale i one nie były aż tak bardzo poważne. Wyglądało na to, że to straszliwe starcie ze smokiem stosunkowo niewiele mnie kosztowało.
Bardzo dokładnie musiałem opisać Słonemu całe zajście. Nie winił mnie za nic, a wprost przeciwnie.
„Byłem głupcem” – stwierdził ze smutkiem. – „Nie powinienem pozwalać Jagodzie na te spotkania. Myślałem, że to jest niewinne. Nie miała tu żadnych przyjaciół… nikogo w swoim wieku… Kocham ją, chciałem dobrze. Tymczasem ucierpiałeś ty i Pożeracz Chmur, i ona też.”
Cały kłopot był w tym, że Pożeracz Chmur dorastał. Nie da się oszukać natury. Smok pozostanie smokiem, choćby nie wiem jak bardzo przypominał chłopca – miłego, wygadanego i bardzo inteligentnego. Oto nadszedł czas, by młody smok poszukał sobie partnerki i własnego miejsca. Zupełnie przypadkowo stałem się jego rywalem. Stanąłem do walki, nie wiedząc właściwie, o co się toczy, i niestety wyszło na to, że wygrałem samicę oraz smocze terytorium. Losie, chroń niewinnych. Może i dobrze się stało. Kto wie, do czego doszłoby, gdyby ten romans rozwijał się dalej.
Ze swego miejsca na macie patrzyłem później, jak Słony i Jagoda chodzą powoli między drzewami rosnącymi od strony morza. Rozmawiali długo. Widziałem, jak obejmują się. Jagoda nikła w potężnych ramionach ojca, mała i krucha niczym cukrowa lalka. Dużo pewnie sobie powiedzieli. Wiele się między nimi wyjaśniło. Jagoda na pewno nie stanie się od razu słodką dzieweczką i wzorem kochającej córki, a Słony popełni jeszcze niejeden błąd, bo wszyscy jesteśmy tylko ludźmi. Niemniej szło ku poprawie.
To był trudny dzień. Przełomowy. Przemyślałem go jeszcze raz od początku do końca. Zastanowiłem się, czy jeszcze raz dokonałbym podobnych wyborów i stwierdziłem, że tak. Nawet podjęcie walki z Pożeraczem Chmur było słuszne, skoro ostatecznie przywróciło mi szacunek młodego smoka, a pośrednio przyniosło korzyść Jagodzie.
Świadomość tego krzepiła i nawet jakby łagodziła ból w karku. Ale tylko trochę.
Od tamtego czasu nie widziałem Pożeracza Chmur ani razu. Co prawda, Jagoda była znacznie przyjemniejszym towarzystwem niż przedtem, a Słony chętnie poświęcał mi czas. „Rozmawialiśmy” o różnych sprawach i coraz bardziej zżywaliśmy się ze sobą. Poza tym dodatkowych zajęć dostarczył mi Żywe Srebro wraz z młodszym bratem. Dzieciaki paplały swobodnie w trzech językach (tak twierdził ich ojciec): po lengorchiańsku, w smoczym dialekcie i prymitywnej gwarze wydrzaków. Teraz zaczęły domagać się, bym pokazywał im gesty mowy rąk. Bawiłem się równie dobrze jak oni, obserwując, jak z powagą należną czarodziejskim rytuałom powtarzali proste znaki. Takie jak „Ojciec”, „Matka”, „Iść”, „Jeść”, „Pływać”.
A mimo to, nieobecność Pożeracza Chmur stworzyła pustkę koło mnie. Coś w rodzaju dziury po wyrwanym zębie, którą maca się językiem w poczuciu straty integralnej części ciała. Trudno to wyjaśnić. Były chwile, że uświadamiałem sobie ten brak tak silnie, że odczuwałem wewnętrzny ból – cierpienie ducha.
Czasami zastanawiałem się, co porabia Pożeracz Chmur. Czy nadal przebywa z rodziną, bawi się z Liska, poluje z Pazurem, a może krąży po wyspie, poszukując smoczej panny do wzięcia? Nie docierały do mnie żadne wieści o nim.
Dni mijały. Poschodziły mi już nawet strupy, zostawiając tylko jasne kreski nie opalonej skóry, które i tak niebawem miały zniknąć. Po staremu włóczyłem się tu i tam. Czasem w towarzystwie Jagody, a częściej samotnie. I właśnie podczas takiej wędrówki bez celu, trafiłem do ruin starego miasta na Jaszczurze. Wiedziałem o nim już przedtem i nawet z grubsza znałem położenie, ale dopiero teraz nogi przyniosły mnie w ten odległy rejon.
To miejsce bardzo przypominało terytorium Szaleńca. Podobne, kruszejące powoli ściany z dopasowanych do siebie niewielkich bloków kamiennych. Resztki tarasów, popękane misy, w których kiedyś zapewne hodowano kwiaty lub używano jako wodotrysków. Częściowo pozapadane portale, uszkodzone rzeźby przedstawiające skośnookich wojowników i kobiety o obnażonych piersiach, półludzkie bestie różnych rodzajów (także lamie), zatarte przez pogodę motywy kwiatowe wijące się wokół kolumn i nad zwieńczeniami ślepych okien. Zauważyłem, że dość często pojawiały się statuetki węży. Obłe cielska oplatały podstawy podpór, zdobiły wydeptane progi. Rozwarte paszcze stanowiły wyloty rynien lub zakończenia wytartych balustrad.