„Kamyk pchnięty ze szczytu góry powoduje lawinę.”
Znów się uśmiechnął.
„Jak na głuchoniemego jesteś bardzo pyskaty.”
„Szukam Stworzyciela, a ty, Mówco, możesz mi powiedzieć, gdzie żyje najbliższy.”
„To się ciągle zmienia. Włóczą się po całym cesarstwie.”
Mówca wstał z wyściełanego karła i podszedł do wielkiej mapy Lengorchii, wiszącej na ścianie. Prawie cała pokryta była szpilkami o niebieskich główkach. W centrum poupinane były gęściej, ku brzegom coraz rzadziej, a na jednej z wysp Smoczego Archipelagu tkwiła samotnie tylko jedna.
„To wszystko moi bracia, Mówcy. Zbierają informacje ze swoich rewirów, przekazują najbliższemu sąsiadowi, a on podaje je dalej, dołączając własne. Wiadomości znad granic wędrują kilka godzin.”
„Krótko. A ten na wyspach?”
„To Słony. Zbiera materiały do pracy o smokach.”
„Nie boi się?”
„Smoki nie są złe.”
„Są dobre?”
„Neutralne, a to znaczy, że można się z nimi porozumieć.”
„Czy Stworzyciel…”
„Ty znów to samo. Będziesz miał swojego Stworzyciela za niecałą godzinę.” – tu Mówca wskazał zegar wodny, który spokojnie przeciekał na półce. – „Niedługo pora łączności. Najbliższy Stworzyciel mieszkał w osadzie Grobla, dzień drogi stąd. Będę wiedział już niedługo, czy nie wyniósł się stamtąd od ostatniej pełni”.
Gdy nadeszła pora łączenia umysłów, mag usadowił się na starym miejscu. Zamknął oczy, opuścił głowę na piersi i zdawało się, że śpi. Krople z wodnego zegara spadały jedna za drugą, a Mówca nie poruszał się. Oczywiście, nie przeszkadzałem mu. Czytałem ze smakiem opracowanie anatomii centaura. Studiowałem uważnie ryciny, a w głowie powstawał mi szkic następnej iluzji.
„Głód wiedzy, to jest dobre dla młodego maga.” Nie zauważyłem, kiedy Mówca skończył swój seans. Jedną ręką masował ścierpnięty kark, drugą przecierał oczy i przekazywał mi kolejną myśclass="underline"
„Ucz się, czytaj, obserwuj jak najwięcej. Ludzie chcą oglądać dobre, mądre i ciekawe wizerunki. Jesteś żywą księgą, a to duża odpowiedzialność”.
Zmieszałem się. Jakoś do tej pory nie spojrzałem na swój dar z tej strony. Traktowałem go jak, owszem, dobrą i pożyteczną i czasem opłacalną, ale… rozrywkę.
„Stworzyciel jeszcze się nigdzie nie wyniósł, ale może to zrobić w każdej chwili. Ich kasta to wędrowne ptaki. Chodź, pokażę ci na mapie, jak dojść do Grobli. Wyruszysz rano.”
Trafiłem do tej wsi z dziecinną łatwością. Gościniec prowadził, jakby zrobiono go z myślą o mnie. Grobla rozłożyła się po obu stronach rzeki, na wzgórzach schodzących ku wodzie niby wielkie schody. Domy najbliższe rzece stały na palach, zabezpieczone przed jesiennymi i wiosennymi wylewami. To była duża, kwitnąca osada, z mnóstwem manufaktur i małą świątynią, poświęconą bogom urodzaju. Nic dziwnego, że Stworzyciel postanowił trochę tu pomieszkać. Grobla, z jej tarasowymi polami i sadami, wyglądała jak skrawek Kraju Szczęścia. Nauczony poprzednimi doświadczeniami, wypatrywałem niebieskiej wstęgi nad dachami. Kiedy więc wreszcie ujrzałem skrawek błękitu zwisający bezwładnie w nieruchomym powietrzu, ulga zalała mi duszę jak kojący balsam. Dom Stworzyciela na pierwszy rzut oka wyglądał zwyczajnie. Na drugi, różnił się od reszty w sposób bardzo charakterystyczny. Drewno i kamienie budowli nie zostały spojone zaprawą, lecz stopiły się w jedno, zmuszone wolą właściciela. Na zagraconym podwórku nie było nikogo. Zajrzał do ogrodu. Chwasty pieniły się tam bujnie, za to r. grządkach pod ścianą chaty równiutkie i zadbane roś rządki ziół. Rozpoznałem kilka leczniczych gatunków i kilka śmiertelnie trujących. Stworzyciel musiał być interesującą postacią. To wrażenie potwierdziło kolejne odkrycie. Oto przy oknach przymocowano autentyczne ludzkie czaszki! Przyjrzałem się jednej z nich. Była pomalowani Zeskrobałem paznokciami cienką warstewkę i zbliżyłem palce do nosa. Pachniały fosforem. Naprawdę bardzo, bardzo zabawne. Zwłaszcza w nocy. Nad drzwiami chaty w siały, przybite: trochę wyleniały nietoperz, ususzona żmija, naszyjnik z ludzkich żeber i jeszcze jedna czaszka. Stworzyciel bardzo chyba cenił samotność. Uderzyłem dwa razy w drzwi. Nikt się nie pojawił. Walnąłem jeszcze parokrotnie i miałem odejść, gdy drzwi otworzyły się nagle. Blade, rozczochrane widmo z oczami zaczerwieniony mi jak u smoka podsunęło mi kułak pod nos, po czym drzwi znów się zamknęły. Może jednak źle trafiłem. W następnej chwili uświadomiłem sobie, że rozchełstana koszula zaniedbanego mężczyzny odsłaniała piersi. Nad lewą widniał wykłuty znak Kręgu i Płomienia.
„Może i jesteś wielkim Stworzycielem, ale ja jestem Tkaczem Iluzji i nie pozwolę się traktować w ten sposób” – pomyślałem. Skierowałem się do najbliższego okna, przycisnąłem czoło do szyby i, osłaniając oczy dłońmi, zajrzałem do wnętrza. Stworzyciel siedział przodem do mnie, przy wielkim stole zawalonym księgami i stosami pergaminów. Trzymał w ręku pióro, podpierał policzek dłonią i dumał głęboko. Twarz pokrywał mu kilkudniowy zarost.
„Uważaj, nadchodzę” – pomyślałem. Przed Stworzycielem, na pokreślonej karcie pojawiła się wielka, rozdęta, bardzo pryszczata żaba. Brwi maga podjechały do połowy czoła. Dotknął żaby piórem, nie wierząc własnym oczom. Żaba podskoczyła. Nic więcej nie zdążyłem wymyślić. Zobaczyłem wpatrzone we mnie, przekrwione, wściekłe oczy Stworzyciela, a w następnej chwili kolana ugięły się pode mną. Walnąłem brodą w parapet, przeszorowałem twarzą po belkach ściany i skulony, usiłowałem dojść do siebie. Czułem się jakby ktoś potraktował mój umysł niczym worek napchany różnościami – najpierw potrząsnął nim, a potem przewrócił do góry nogami, wysypał wszystko na stos i zamaszyście rozgrzebał. To było potworne.
Straszna siła uniosła mnie za włosy i stanąłem nos w nos ze Stworzycielem. Patrzył spode łba, wysunąwszy szczękę. Robił wszystko, by nie być miłym. Wytrzymałem jego zmęczone spojrzenie długą chwilę. Puścił mą czuprynę, w głowie na moment pojawiła mi się wizja uchylonych drzwi. Wszedłem więc do jego sanktuarium. W środku panował nieopisany nieład. Pod ścianami ciągnęły się długie blaty zastawione setkami butelek, dziwnymi modelami z gliny i patyków, sprzętem do chemicznych doświadczeń, narzędziami, słojami z wypreparowanymi narządami i jeszcze tysiącem rzeczy; miałem mgliste pojęcie, do czego służą. Różniło się to bardzo od schludnego wnętrza naszej chaty, a przecież nagle poczułem się jak w domu. Stworzyciel usiadł za stołem, a mnie wskazał miejsce naprzeciwko. Przez chwilę grzebał w stosach notatek, szukając chyba czystej karty, ale żadnej nie znalazł. Wysypał więc piasek do suszenia atramentu na gładki blat i palcem wyrysował znaki. Widziałem je do góry nogami, ale mag, zamiast je zmazać, zrobił coś innego. Spłacheć piasku scalił na moment, przekręcił, cały i równy jak nakrochmalona chustka. Pod napisem: Czego chcesz? pojawiło się: Zdziwiony?
Wzruszyłem ramionami i przywołałem iluzję pisma.
Wiesz już, że jestem głuchy. Chcą, żebyś mnie wyleczył.
Symbole na piasku zmieniły się pod jego spojrzeniem.
Masz pieniądze?
Magowie nie płacą magom – odpisałem.
Kąciki jego warg drgały, kiedy patrzył na mnie spod przymkniętych powiek, pocierając zarośniętą brodę. Poczułem nawiązującą się między nami cieniutką nitkę porozumienia. Spostrzegłem też, że Stworzyciel jest młody, nie ma nawet trzydziestu lat.
Czy warto marnować na ciebie energię? Żabę potrafi zrobić każdy.
Skupiłem się. Przed Stworzycielem pojawiła się pomarańcza. Miała odpowiedni kształt, kolor, zapach, fakturę i ciężar. Stworzyciel sprawdził to wszystko i kiwnął głową, ale minę miał pobłażliwą. Uniosłem pomarańczę w powietrze, obrałem ją ze skórki, która spłynęła na stół cieniutką spiralą. Owoc rozdzielił się na cząstki. Mag włożył jedną do ust. Zaczekałem na pierwszy ruch jego szczęk. Stworzyciel skrzywił się okropnie i czym prędzej wypluł na dłoń… kamyk. Zwykły kamyczek, trochę wygładzony. Taki, jaki można znaleźć na dnie każdej rzeczki. W następnej chwili kamień przekształcił się w dwa znaki odlane z ołowiu, pytające: Zdziwiony?