Выбрать главу

Tak naprawdę byłem bardzo zdenerwowany. Próbowaliśmy z Pożeraczem Chmur odwalać kamienie. Prędko doszliśmy do wniosku, że ta praca mogłaby zająć nawet tydzień, a tyle czasu przecież nie mieliśmy. Zaprzestaliśmy tych jałowych wysiłków, gdy spod rumowiska ukazała się potężna kłoda, która skutecznie zaklinowała wylot. Nawet Pożeracz Chmur nie dał rady jej ruszyć.

Zadziwiające było, że trzęsienie ziemi nie naruszyło samego korytarza. Unosiłem światło jak najwyżej, oglądając sklepienie. Nie było na nim widać żadnych pęknięć, nawet zarysowań. Solidna robota. Przykręciłem lampę, by starczyła na dłużej. Odpoczywaliśmy. Powtarzałem sobie: „Tylko spokojnie… Tylko nie wpadać w panikę…”, a chwiałem się właśnie na cienkiej krawędzi, za którą czyhało bagno obłędu. Pożeracz Chmur, oparty o ścianę, wodził po niej palcami w roztargnieniu. Ocknął się nagle.

„To jest gęste” – przekazał ze zdumieniem.

Nie rozumiałem. Ściana? Dlaczego „gęste”? Pożeracz Chmur przywarł do skały całym ciałem, jakby chciał się z nią stopić w jedno. Trwał tak przez moment, po czym odstąpił o krok, oglądając ścianę, jakby była czymś godnym podziwu.

„Miałeś rację. Jeśli nie maczał w tym palców ktoś z twego bractwa, to ja jestem tchórzofretką. Ten kamień jest tak ściśnięty, że jego cząstki aż jęczą. Coś niesamowitego.”

Zagęszczona struktura skały. Znałem tylko jeden rodzaj ludzi zdolny do czegoś takiego – Stworzycieli. Któryś z nich (a może było ich wielu) przeszedł tędy tysiąc lat temu, rozpychając swym talentem kamień na boki, jakby to była woda. Pożeracz Chmur miał podobne zdolności, lecz nie chciał podjąć próby utorowania drogi przez zawał tym sposobem.

„To za trudne. Zbyt duża masa do przetworzenia, a ja nie jadłem od wczorajszego ranka. Umarłbym z wysiłku. Wypaliłbym się w parę chwil.”

Kiwnąłem głową ze zrozumieniem. Pożeracz Chmur zużywał sporo energii na każdą przemianę. Dlatego też jego transformacje były nieczęste. Nawet objedzony po same uszy, już po chwili znów był głodny, zużywając zasoby prędzej, niż ogień spala garść słomy. Absolutnie nie powinien rozpoczynać z pustym żołądkiem. Ale czasem sytuacja wymaga ofiar.

Orientowałem się, że początkowy odcinek tunelu biegnie wzdłuż powierzchni stoku. Prawdopodobnie od wolności dzieliła nas tylko skalna ściana nie grubsza niż długość ciała, a może nawet cieńsza. Lecz Pożeracz Chmur oburzył się na moją głupotę jeszcze bardziej, niż przedtem.

„Oszalałeś!? Życie ci się znudziło!? Tego nie rusza nawet trzęsienie ziemi. Czy wiesz, co może się stać, jeśli jeszcze bardziej sprasuję ten nieszczęsny kamień?!”

Nie wiedziałem, ale Pożeracz Chmur też zapewne nie wiedział. Mogło nie stać się zupełnie nic, a mogła wydarzyć się katastrofa, która zmiotłaby pół tej wyspy. Nie byłem pewien, czy Pożeracz Chmur ma rację tak do końca, ale skoro nie chciał próbować, nie mogłem go zmusić. Ostatecznie znałem się głównie na tworzeniu iluzji. Poprosiłem za to, by „sięgnął” na zewnątrz i spróbował zawiadomić kogokolwiek, w jakie popadliśmy tarapaty. Przez dłuższy czas wyłapywał emanacje ptaków, małp i jakichś innych, nieokreślonych stworzeń. Zagryzał wargi, desperacko brodząc w setkach niewyraźnych, zwierzęcych instynktów, poszukując jasnych umysłów smoczych. Wreszcie zrezygnował.

„Nikogo w pobliżu. Skacząca Gwiazda wypuścił się gdzieś dalej. Inni drzemią albo polują i nie pozwalają sobie przeszkadzać, od razu zasłaniają się.”

Byliśmy rozczarowani. Pozostawało liczyć wyłącznie na siebie. Mogliśmy zrobić już tylko jedno. Wstałem i podniosłem latarnię.

„Idziemy szukać wyjścia.”

***

Korytarz Stworzycieli ciągnął się w nieskończoność. Straciłem zupełnie poczucie czasu. Zdawało mi się, że idziemy już parę dni. Tak dawały do zrozumienia obolałe stopy. Jednak lampa wciąż się paliła wątłym płomyczkiem, podtrzymującym na duchu. Musiały więc minąć godziny a nie dni. Pożeracz Chmur wlókł się koło mnie, noga za nogą, ponuro wlepiając oczy w ziemię. „Pogadywaliśmy” to o tym, to o tamtym, aby tylko czymś zająć myśli.

W pewnej chwili krążek blasku wyłowił z mroku rozwidlenie tunelu. Stanęliśmy, niezdecydowani dokąd iść.

„Którędy teraz?” – spytałem, nie spodziewając się konkretnej rady. Pożeracz Chmur bezradnie pokręcił głową. Oba korytarze rozchodziły się pod łagodnym kątem. Wyglądały tak samo. Nie istniała żadna wskazówka, która pomogłaby dokonać wyboru. Instynkt podsuwał, by iść w prawo, lecz kto zaręczy, że ta właśnie droga jest właściwa? Może to lewy tunel poprowadziłby nas na powierzchnię, a prawy skończyłby się ślepo lub następnym rozwidleniem, a potem następnym… aż zagubilibyśmy się w podziemnym labiryncie. A nasze kości byłyby jedynym urozmaiceniem tych jednostajnych wnętrzności wulkanicznej góry. Wszedłem do lewej odnogi, postawiłem lampę i ostrożnie zdjąłem z niej szkło. W ciężkim, dusznym powietrzu podziemia płomyk ledwo się poruszał. Obserwowałem go przez parę chwil, starając się nie dmuchać w jego stronę. Następnie przeniosłem latarnię do prawego odgałęzienia. Miałem nadzieję, że ruch płomyka wskaże choćby nieznaczny przepływ świeżego powietrza, a tym samym wyznaczy właściwą drogę. I rzeczywiście, w prawym korytarzu płomień przechylił się lekko w moją stronę. Mój towarzysz obserwował podejrzliwie te manipulacje, ale nie protestował, gdy stanowczo skierowałem go we właściwym kierunku.

„Nie wpadłbym na to” – przyznał. „Cieszę się, że tu jesteś.”

„A ja nie” – odparłem sucho.

Poszliśmy dalej, nie mając żadnego innego wyboru, jak dążyć do przodu i mieć nadzieję. Niepokojem napełniała mnie myśl, że latarnia robi się coraz lżejsza. Zbiornik wyczerpywał się. Co zrobimy bez światła w absolutnych ciemnościach, których nie przenikał nawet koci wzrok Pożeracza Chmur? Płomyczek pełgał coraz niżej i niżej, a później z wolna zapadł się w sobie i zgasł. Jeszcze przez moment widzieliśmy czerwoną iskierkę na końcu knota. Potem i ona zginęła.

Poczułem się tak, jakbym stracił wzrok. Ciemność otoczyła mnie zewsząd. Zdawała się gęsta i lepka jak smoła. Czaiła się podstępnie, niczym coś żywego. Wślizgiwała pod ubranie, powodując zimne dreszcze, wtłaczała do gardła, tamując oddech. Zacząłem się dusić, zadławiony ciemnością. Otchłań otworzyła się pod mymi stopami i spadałem w nią bez końca. Bez końca.

Winien jestem podziękowanie Pożeraczowi Chmur, który wyciągnął mnie z tego stanu. Zanurkował za mną w przepaść szaleństwa, złapał w sieć pełnego kontaktu. Doprowadziło mnie do przytomności soczyste policzkowanie. Usłyszałem głos Pożeracza Chmur, wypowiadający słowa, z których większość nie nadawała się do powtórzenia. A prócz tego mój własny, pełen protestu krzyk:

– Aaaauł.

– (niezrozumiałe) gówno! Powinieneś bardziej (niezrozumiałe) nad sobą (niezrozumiałe) – powiedział Pożeracz Chmur, a ja pomyślałem, że mocno zaniedbałem naukę języka, przedkładając nad to studiowanie niewiele znaczących dźwięków. I jeszcze, że powinienem bardziej się do tego przyłożyć, póki mogę.

To była niezbyt sensowna myśl, biorąc pod uwagę naszą sytuację, lecz świadczyła przynajmniej, że wracam do siebie.

– Oddychaj normalnie! – rozkazał Pożeracz Chmur surowym tonem.

Tyle rozumiałem. Kiwnąłem głową, nie zastanawiając się nad tym, że mnie przecież nie widzi. Byłem mu wdzięczny, że mówi do mnie. Wyrównywałem oddech, zmuszając się, by nie myśleć o tych dziesiątkach ton skał nad naszymi głowami.

„Jedna mała owieczka na łące… dwie małe owieczki na łące… trzy małe owieczki…”

Dziesiątej owieczce Pożeracz Chmur sprzeciwił się bardzo stanowczo.